Kontakt do trenerki rozwoju osobistego: Droga kobiet, www.drogakobiet.pl, e-mail: agnieszka@drogakobiet.pl, tel. 507 145 119. Masz problem, wyślij do nas list z pytaniem do trenerki: magda.trawinska@kafeteria.pl (z dopiskiem List do psychologa) Oceń jakość naszego artykułu: Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Słucham siebie uważnie, starając się zauważyć to, co jest dla mnie dobre. Jestem żoną i mamą dwójki dzieci. Moja rodzina jest dla mnie najważniejsza. Chorowałam na anoreksję i bulimię, byłam uzależniona od sportu. Przeszłam rozwód, stwierdzenie nieważności sakramentu małżeństwa. Jako dziecko doświadczyłam złego dotyku…
Telefony, telefony. Kiedy rozmawiamy w kawiarni w centrum Warszawy, jej telefon dzwoni trzy razy. To były mąż. Nie są razem od kilku lat, uzyskała nawet rozwód religijny, ale uzyskanie rozwodu urzędowego, jeśli ślub był zawarty w państwie arabskim, do łatwych nie należy. Anita w oczach męża wciąż jest jego własnością.
Mam na imię Mehdi. I jestem nikim. Zawsze byłem nikim. I nikim pozostanę. Tak uważają ci, którzy mnie znają. Czasami myślę, że mają rację. Nie jest łatwo być nikim. Nie jest też łatwo się z tym pogodzić. Skoro jednak wszyscy tak mówią, najwyraźniej coś w tym musi być.
Od półtora miesiąca jestem mężatką. Mieszkamy u moich rodziców na piętrze. Nie stać nas na wynajem mieszkania, ponieważ odkładamy na budowę domu. Studiuję, mąż pracuje i studiuje. Mam duży problem z zaakceptowaniem jego relacji z rodzicami. Czuję się jako "ta druga po jego rodzinie".
Mężatka odkrywa uległość. Najczęstszą prośbą o pomoc, jaką otrzymuję w mailach, jest kwestia mężatek odkrywających uległość i pytanie „co teraz zrobić”. Postanowiłem zebrać możliwe rozwiązania i podpowiedzi w niniejszym wpisie, aby ułatwić tym osobom ewentualne podjęcie decyzji.. Pierwszą rzeczą, jaką wg mnie
. – Nie chcę mieć dzieci. To moja świadoma i ostateczna decyzja. Dlatego proszę mnie więcej nie pytać o to, czy jestem w ciąży. Nie jestem i nie będę – wypaliłam. Na sali zapanowała najpierw kompletna cisza, a potem... rozgorzała gorąca dyskusja. Dlaczego ludzie uzurpują sobie prawo do wtrącania się w moje życie, do tego w tak intymną jego część. Podjęłam już decyzję co do mojego macierzyństwa i nikomu nic do tego! Dzieci nie mam z wyboru Może to dziwne, ale jakoś nigdy nie miałam instynktu macierzyńskiego. Kiedy moje koleżanki z pracy z dumą prezentowały swoje rosnące brzuszki, ja z niepokojem czekałam na wynik testu ciążowego. I oddychałam z ulgą, gdy okazywało się, że jest ujemny. – Zobaczysz, i na ciebie przyjdzie kiedyś czas. Ja też na początku nie chciałam, a teraz zobacz, z niecierpliwością czekam na drugie – tłumaczyła mi moja najlepsza przyjaciółka, Iwona, która podobnie jak ja wyszła za mąż blisko trzydziestki i zarzekała się, że nigdy nie będzie miała dzieci. – Pewnie masz rację – przytakiwałam jej, ale gdzieś tam w głębi duszy czułam, że to „kiedyś” nigdy nie nastąpi. I rzeczywiście, mijały lata, a moja niechęć do macierzyństwa wcale nie słabła. Wręcz przeciwnie – po opowieściach moich koleżanek o nieprzespanych nocach i chronicznym braku wolnego czasu jeszcze wzrastała. Kiedy więc one rodziły kolejne dzieci, ja i mąż przygarnialiśmy… kolejne bezdomne psy. Najpierw Ambrożego, potem Kufla i Alberta. Kochaliśmy je nad życie. Znajomi śmiali się, że to one stały się naszymi dziećmi Jakieś podobieństwo rzeczywiście było – poświęcaliśmy im niemal każdą wolną chwilę, a one robiły z nami, co chciały… Czasem miałam wrażenie, że obowiązującym językiem w naszym domu powinno być szczekanie. Mąż przyjął ze zrozumieniem moją decyzję o tym, że nie zamierzam mieć dzieci. Nie naciskał, nie nalegał. Był starszym ode mnie rozwodnikiem, miał syna i córkę z pierwszego małżeństwa. – Ja tam już o przyrost naturalny zadbałem, statystycznie jestem więc w porządku. Ale gdybyś zmieniła zdanie, jestem gotów – śmiał się. Myślę, że mu się podobało to nasze bezdzietne małżeństwo. Cieszył się, że mam do kochania tylko jego i że nie musi się moją miłością z nikim dzielić. Mieliśmy czas tylko dla siebie i byliśmy szczęśliwi. Gorzej było z naszą rodziną Najbliżsi, zwłaszcza ze strony męża, nie dawali nam spokoju. Jurek wychował się w tradycyjnej, śląskiej rodzinie. Tam posiadanie przynajmniej dwójki dzieci było niemal obowiązkowe. O matko, ile ich było! Ciotki, wujkowie… Rodzeństwo, cioteczni bracia, siostry. Ich dzieci, wnuki… Aby wszyscy mogli zasiąść przy jednym stole, trzeba było wynajmować salę weselną. „No kochani, kiedy wreszcie będzie was troje? Może za mało się staracie?” – dopytywali się w czasie takich spotkań, patrząc na mnie znacząco. Strasznie mnie to denerwowało. – Dlaczego twoje ciotki włażą z butami w nasze życie? Przecież to prywatna sprawa. Nie zamierzam im się z niczego tłumaczyć – denerwowałam się. – Daj spokój, wiesz, jakie one są… Dla nich dzieci to największe szczęście, cel życia każdej kobiety. W głowie im się nie mieści, że można świadomie zrezygnować z macierzyństwa. Dla świętego spokoju musisz lawirować. Kiedyś odpuszczą – tłumaczył. Na początku lawirowałam. Dla męża Nie chciałam, żeby w rodzinie gadali, że wziął sobie za żonę jakieś dziwadło. Udawałam więc, że nie słyszę tych wszystkich pytań albo szybko zmieniałam temat. Kiedy to nie skutkowało, mówiłam, że nie jestem jeszcze gotowa do macierzyństwa, że mam bardzo absorbującą pracę albo że na dziecko nas nie stać, bo musimy spłacać duży kredyt. Te odpowiedzi nikogo jednak nie zadowalały. „Nie gotowa? Co ty opowiadasz, przecież każda kobieta jest na TO gotowa”. „Absorbująca praca? To nie powód, by rezygnować z dziecka. Nasze powołanie to macierzyństwo”. „Kredyt? Wiele małżeństw żyje na kredyt i to im nie przeszkadza w powiększaniu rodziny” – słyszałam. Doszło do tego, że moja ciąża stała się głównym tematem wszystkich rodzinnych spotkań. Kiedy tylko pojawialiśmy się na jakichś imieninach, urodzinach czy chrzcinach, zawsze słyszałam to samo: „Kasiu, czy już jesteś przy nadziei?”. Gdy odpowiadałam, że nie, pytający nie kryli zawodu. Miałam tego serdecznie dosyć Chciałam załatwić tę sprawę raz na zawsze. Okazja nadarzyła się podczas wielkiego przyjęcia z okazji złotych godów teściów. Znowu padło wiadome pytanie, i nie wytrzymałam. Wstałam i powiedziałam, że chcę coś ogłosić. Mąż chyba wyczuł, o co mi chodzi, bo zaczął mnie kopać w kostkę. Ale ja nie zamierzałam wcale przestać. Pamiętam, że wszyscy zwrócili się w moją stronę. Pewnie myśleli, że wreszcie obwieszczę wszem i wobec, że zostaniemy rodzicami. – Nie chcę mieć dzieci. To moja świadoma i ostateczna decyzja. Dlatego proszę mnie więcej nie pytać o to, czy jestem w ciąży. Nie jestem i nie będę – wypaliłam. Na sali zapanowała najpierw kompletna cisza, a potem... rozgorzała gorąca dyskusja. Jedni mówili, że jestem egoistką i myślę tylko o swoich przyjemnościach, jeszcze inni próbowali mnie przekonywać i mówić, co tracę: tupot małych stópek, radosne uśmiechy, no i herbatę na starość. – Zobaczysz, kiedy będzie już za późno, pożałujesz swojej decyzji – powiedziała teściowa, kończąc dyskusję. Do końca wieczoru wszyscy patrzyli na mnie krzywo Czułam, że mam w rodzinie przechlapane. – No i po co się odzywałaś! Zepsułaś całą imprezę, a przy okazji sprawiłaś mamie wielką przykrość! – strofował mnie po powrocie do domu mąż. Strasznie mnie to wkurzyło. – Przykrość? To mnie jest przykro, że wszyscy ciągle zadają mi te głupie pytania. To moje życie i innym nic do tego! – krzyknęłam. Więcej się nie odezwał, ale byłam przekonana, że ma do mnie pretensję. Przez kolejne lata miałam spokój. Nikt w rodzinie nie wracał do tematu. Nawet nie było zbyt wielu okazji, bo nie zapraszano nas już tak często, jak kiedyś. Czułam, że to przeze mnie. Mąż nigdy mi tego nie wypominał, ale widziałam, że mu z tym trudno Kiedy więc dostaliśmy zaproszenie na ślub córki jego kuzynki, aż podskoczył z radości. – No to wreszcie się pobawimy na prawdziwym śląskim weselu! – cieszył się. Zabawa rzeczywiście była przednia. A i rodzina nie patrzyła już na mnie tak krzywo, jak wcześniej. Właśnie mieliśmy po raz kolejny wypić zdrowie młodej pary, gdy do naszego stołu przysiadła się ciotka Eliza. Nie było jej w Polsce od 15 lat i krążyła od stolika do stolika, próbując nadrobić towarzyskie zaległości. Kiedy już wreszcie dowiedziała się, kto jest kim i z kim, zaczęła przyglądać się nam badawczo. – A właściwie dlaczego wy nie macie dzieci? Przecież jesteście z dziesięć lat po ślubie! – wykrzyknęła na całą salę. Zamarłam. „No i znowu to samo” – pomyślałam załamana. Już chciałam wstać i wyjść, gdy usłyszałam głos męża. – Ależ ciociu, my mamy dzieci. Trzech synów – mówił. A potem wyjął z portfela zdjęcia naszych psów. – Proszę, to jest Ambroży, najstarszy. Straszny z niego rozrabiaka. A to bliźniaki Kufel i Albert. Aż trudno uwierzyć, że są braćmi, prawda? Jeden czarny, a drugi biszkoptowy – tłumaczył. Ciocia wyglądała na kompletnie zaskoczoną. – Ale Jerzy, przecież to są psy. Nie powinieneś tak żartować. Ja pytam poważnie – przerwała mu. – Psy? Naprawdę? To dziwne… Próbowaliśmy z Kasią, próbowaliśmy i takie coś wyszło. Więc kochamy nad życie – odparł mój mąż. Spojrzałam na siedzących obok nas teściów. Jeszcze próbowali nad sobą panować, ale po chwili wybuchnęli śmiechem. – Zdrowie wszystkich dzieci świata! Niezależnie od tego, jak wyglądają! – wzniósł toast mój mąż. Wypili wszyscy. Katarzyna, lat 35 Czytaj także: „Córka zapragnęła mieć rodzeństwo, bo wszystkie jej koleżanki miały. To ona nas zmusiła, żebyśmy mieli drugie dziecko” „Nikoś urodził się w 26. tygodniu ciąży. Lekarze zapytali, czy chcemy go ratować. Jak matka może podjąć taką decyzję?” „Mąż co miesiąc pytał ją, czy jest już w ciąży. Traktował jak wybrakowany towar. To było upokarzające i bolesne”
Strony 1 Zaloguj się lub zarejestruj by napisać odpowiedź 1 2011-09-26 07:53:11 Ostatnio edytowany przez Gabrysia89 (2011-09-26 08:03:09) Gabrysia89 Na razie czysta sympatia Nieaktywny Zarejestrowany: 2011-09-06 Posty: 20 Temat: Dla swojego chłopaka jestem nikim, dla niego ważniejsza jest rodzina:( Wczoraj wszystko się w moim życiu zmieniło:(Jestem z chłopakiem już od 4 lat. Jakoś tak wyszło że zamieszkaliśmy u niego, z tym że nie jesteśmy sami. Mieszka w tym domu jeszcze jego siostra z mężem która dopiero ma się wyprowadzic a na parterze rodzice. Do tej pory było dobrze. Jego rodzice mnie lubili, z chłopaka siostrą też się dobrze dogadywałam, traktowałam ją jak własną siostrę. Od jakiegoś czasu siostra chłopaka toczyła bój ze wszystkimi domownikami o porządek. Że nikt nie potrafi po sobie umyc, że ciągle jest bałagan. Twierdziła też że to ona i ja powinnyśmy w tym domu sprzątac. Ok, więc w każdą sobotę we dwie robimy porządki w całym mieszkaniu. Wczoraj po obiedzie zrobiła wojnę. Że ona ciągle myje te naczynia, że teraz nasza kolej. Poprosiłam chłopaka żeby to zrobił. Umył ale nie wszystko. Zostały chyba 3 szklanki. Później znów krzyczała że nie będzie się prosic. Potem wszyscy zeszli do rodziców na dół. Mój chłopak, siostra i jej mój facet przyszedł to nie odzywał się do mnie. Pytałam o co chodzi! Nic nie powiedział, był opryskliwy i chamski. Nikt się do mnie nie odzywał. Ale najbardziej zabolało mnie że mój facet odwrócił się ode mnie:(Nie wiem o czym rozmawiali na dole, musieli rozmawiac o mnie. Ale myślicie że ktoś z nich powie swoje żale prosto w twarz?Dziś rano ani słowa, nawet się ze mną nie pożegnał kiedy wychodził do pracy. A mi jest tak bardzo ciężko:(Czuję się tutaj jak intruz, jak obca, nikomu niepotrzebna. Myślałam że mój facet traktuje mnie poważnie! Że o wszystkim sobie mówimy! że zawsze mnie wesprze! że stanie w mojej obronie kiedy będzie trzeba! Byliśmy razem jak stare dobre małżeństwo!A on zachował się jak dzieciak. Olał mnie. Olali mnie wszyscy z jego rodziny. Jest przeciwko mnie!Zawiodłam się na nim. Co myslicie o tym??Nie wiem co mam robic, czy sie wyprowadzic stąd?To nie jest tak że ja nic nie robię. Nawet kiedy wrócę ze szkoły, czy jak wracałam z praktyk które miałam teraz cały wrzesień, to zabierałam się za sprzątanie w kuchni, gotowałam jakąś zupę, czy drugie danie...Ale mam wrażenie że ciągle coś robię nie nawet nie mogę liczyc na chłopaka....:( 2 Odpowiedź przez ppp87 2011-09-26 10:46:30 ppp87 O krok od uzależnienia Nieaktywny Zarejestrowany: 2011-08-24 Posty: 63 Wiek: 25 Odp: Dla swojego chłopaka jestem nikim, dla niego ważniejsza jest rodzina:(Gabrysiu masz bardzo ciężką sytuacje i niestety widzę tylko dwa rozwiązania jeśli nie uda ci się porozmawiać o tym z twoim chłopakiem. Pierwsze to grozba że się wyprowadzisz a drugie to po prostu robienie wszystkiego co bedzie chciała jego rodzinka. Jestes na ich terenie i najlepiej wszystkie winy zwalić na "obcą". Nie koniecznie wina musi byc po twojej stronie, ale zawsze jest tak że wspólny wróg jednoczy nawet najwiekszych rywali. W tym przypadku jestes nim ty. Jesli moge sie zapytac kto zaproponował wspolne mieszkanie i dlaczego u niego? Ciezko sie zyje z drugim człowiekiem a jeszcze trudniej z nim i jego rodziną. 3 Odpowiedź przez lilia80 2011-09-26 11:36:17 lilia80 Przyjaciółka Forum Nieaktywny Zarejestrowany: 2011-08-20 Posty: 1,476 Odp: Dla swojego chłopaka jestem nikim, dla niego ważniejsza jest rodzina:( warto sie najpierw samemu zastanowić kim ja jestesm w tym zwiazku i co ja robie u boku tego odpowiedzi z wlasnej strony porozmawiaj ze swoją"połowa";wtedy unikniesz emocjonalnej przepychanki a podasz mu na tacy argumenty ,z którymi wczesniej sie przespałaś;wowczas poznasz jego punkt widzenia i zobaczysz czego on od ciebie słowne burze to zagadka dla ciebie , a zjego strony to przejaw męskiej właczyć cie do rozmowy ,uległ rodzinnej presji skazując ciebie za coś czego tak na prawde nie wiesz!absurd rodzi absurd!uniknąć dalszego "cyrku w tym domu"proponuje natychmiast rozprawić sie z partnerem;rozmowa da ci argumenty do działania,bo w jej trakcie wiel sie jeszzce moze zdarzyć!nie stawaj sie narzędziem w reku "tresera"... Szczęście nie jest kolorowym motylem, za którym musisz pobiec, jeśli chcesz go złapać. Szczęście jest jak cień: podąża za tobą nawet wtedy, gdy o nim nie myślisz 4 Odpowiedź przez marena7 2011-09-26 12:56:25 marena7 Przyjaciółka Forum Nieaktywny Zawód: tarepeuta uzależnień Zarejestrowany: 2010-12-20 Posty: 1,447 Wiek: 58 Odp: Dla swojego chłopaka jestem nikim, dla niego ważniejsza jest rodzina:( Jaki jest Twój status w tym domu? Kim jesteś dla rodziny chłopaka i dla niego samego? Żoną nie jesteś, synową nie jesteś. Na dole, u rodziców zebrała się RODZINA, Ty jako obca zostałaś wyłączona. To przykra sytuacja i czujesz sie jak intruz. Nie dziwię chłopak nie grzeszy dojrzałością, ale Ty też postąpiłaś nieroztropnie godząc się zamieszkać w domu jego rodziców jako "dziewczyna" ich syna. Dziwię się też rodzicom, że się na to zgodzili. Niewątpliwie u rodziców była mowa na Twój temat. Myslę, że siostra chłopaka Cię skrytykowała i wszyscy dorzucili swoje trzy grosze pod Twoją nieobecność. Moim zdaniem nie powinnas tam mieszkać. 5 Odpowiedź przez saffari 2011-09-26 13:14:41 Ostatnio edytowany przez saffari (2011-09-26 13:15:20) saffari Przyjaciółka Forum Nieaktywny Zarejestrowany: 2009-11-23 Posty: 607 Wiek: 23 Odp: Dla swojego chłopaka jestem nikim, dla niego ważniejsza jest rodzina:( Mieszkanie z współlokatorami nie jest fajne, i często są kłotnie... Skoro jesteście ze sobą od 4 lat i jesteś z nim szczęśliwa, a jedynym problemem który zaistniał są ciągłe kłotnie ze strony jego rodziny, nie widze nic innego jak wyprowadzić się i to jak najszybciej!! Jak widać jego rodzina obgaduje Cię za Twoimi plecami, próbują zwalić winnę na Ciebie, a co najgorsze chcą Twojego chłopaka nastawić przeciwko Ciebie!! Wyprowadzcie się, a problemy znikną. Nikt Wam nie będzie mówił na każdym kroku, że trzeba sprzątać, myć kolejno każdy kubek, robić obiady etc.. Relationships are like addiction. Cut it off clean and fast. If you ever find yourself tempted to go back, run away and don't look back! 6 Odpowiedź przez rozjasniacz 2011-09-26 13:58:57 rozjasniacz Wróżka Bajuszka Nieaktywny Zarejestrowany: 2011-01-08 Posty: 205 Odp: Dla swojego chłopaka jestem nikim, dla niego ważniejsza jest rodzina:( Tak to jest jak się żyje w stadzie. Ja bym na Twoim miejscu wzięła go za twarz, żeby wszystko wyśpiewał. A gdy usłyszysz coś złego to się wyprowadź. Trzeba zachować resztki godności. " Więc spleć palce z moimi palcami i chodź, prowadź i daj się prowadzić " Strony 1 Zaloguj się lub zarejestruj by napisać odpowiedź
" jestem nikim. Jestem beznadziejna i nic nie warta, a moje życie jest pozbawione jakiegokolwiek sensu" Życie jest takie, jak o nim myślimy. To my tworzymy rzeczywistość, bo nasze myśli się realizują. Ty masz myśli dołujące, pozbawiające energii i chęci do działania. Myśli takie, że jestem silna, energiczna, zaradna, że dam sobie radę powodują, że nabieramy chęci do działania, że zaczynamy myśleć o tym, by coś zrobić, zaczynamy dostrzegać jakieś szanse na działanie i realizujemy je. Ty zrobiłaś maleńki kroczek, złożyłaś papiery do schroniska. Zrób drugi krok, pojedź tam, dowiedz się osobiście, czy ciebie tam nie potrzebują. Jak nie tam, to szukaj innego miejsca, na pewno się przydasz. Włosy. Też miałam piękne. Poszłam do fryzjera, rozczesał je i powiedział, bym się jeszcze zastanowiła, bo szkoda ich. Byłam zdecydowana, obcięłam włosy. Myślę, że to był jakiś przejaw buntu, że wreszcie o czymś mogłam zadecydować sama, tyle, że ja zrobiłam to. I dalej konsekwentnie, zaczęłam realizować swoje plany. Fryzura Emo. Jest atrakcyjna, ale inna, nietypowa. Jest to jakaś chęć zamaskowania siebie, odcięcia się od normalności. Niby chcesz być zauważona, ale też chcesz być akceptowana. Taką fryzurę każdy zauważy, ale większość nie zaakceptuje jej. Będziesz ciągle miała poczucie osamotnienia, a chyba nie chcesz tego. Piszesz, że lubisz muzykę. Zacznij uczyć się gry na jakimś instrumencie, zacznij komponować, wykorzystaj tą swoją pasję do muzyki. W naszym mózgu drzemie niesłychany potencjał, tylko trzeba zacząć chcieć działać, ale na chceniu nie można kończyć. Trzeba zacząć działać i uwierzyć w to, że możesz coś konkretnego zrobić ze swoim życiem, zacznij od zmiany myśli na te pozytywne, że ci się to uda.
fot. Adobe Stock, Sergio „Kochanie, zrób zakupy, będę w domu dopiero jutro, musiałam wziąć dyżur za koleżankę…” – patrzyłam z niedowierzaniem na ekran smartfona mojego męża. Takiego SMS-a mogłabym wysłać Jankowi ja i nikt więcej! To jakaś pomyłka. Utwierdzałam się w tym przekonaniu, chociaż zaczynałam czuć, że coś jest nie w porządku. Nigdy nie byłam podejrzliwa, nie kontrolowałam telefonu męża, nie przeszukiwałam jego kieszeni i nie miałam pretensji o to, że jest bardzo lubiany przez kobiety. Jako kumpel, oczywiście. Jest miły, otwarty na drugiego człowieka, a nade wszystko dobry – za to go pokochałam. Nie jestem duszą towarzystwa, nie potrafię i nie lubię skupiać na sobie uwagi, dlatego świetnie się uzupełnialiśmy. Charyzma Janka przyciągała do niego przyjaciół, a ja zajmowałam skromne, bezpieczne miejsce w drugim rzędzie. Było nam razem dobrze. Uważałam się za szczęściarę. Udało mi się zdobyć naprawdę fajnego faceta. Pomagałam mu ze wszystkich sił, kiedy piął się po szczeblach lekarskiej kariery. Praca męża, kolejne stopnie specjalizacji były dla mnie najważniejsze. Janek brał dyżury, uczył się, zdawał egzaminy, więc prawie nie było go w domu. Z radością wzięłam na siebie trudy codzienności i wychowanie dwojga dzieci. Mąż pomagał mi, kiedy mógł, ale zdarzało się to rzadko. Rozumiałam to. Kiedy urodziłam Kasię, podjęliśmy wspólnie decyzję, że zostanę w domu. Nie miałam wielkich zawodowych ambicji, więc ten układ mi odpowiadał. Jan utwierdzał mnie w przekonaniu, że to dobry wybór. Chwalił wzorowy porządek w domu i smaczne posiłki. – Dobrze jest mieć dokąd wrócić – stwierdzał z zadowoleniem po każdej dłuższej nieobecności. Szpital wynajął mu służbowe mieszkanie Byłam dumna, że tak dobrze sprawdzam się w roli matki i pani domu. Nie czułam się zahukaną kurą domową. Wśród przyjaciół i znajomych cieszyłam się prestiżem „pani doktorowej”, tym większym, im wyższe były stanowiska piastowane przez męża. Uważałam nasze życie za idealne. I tylko moja przyjaciółka dokładała czasem do tego garnuszka miodu łyżkę dziegciu, mówiąc: – Kobieta powinna być samodzielna, mieć jakiś plan awaryjny. Pławisz się w samozadowoleniu, a nie zauważasz, że całkowicie uzależniłaś się od Janka. – To nieprawda! – broniłam się oburzona. – Tworzymy zespół. Każde robi to, co potrafi najlepiej. Jan nas utrzymuje, ale to ja tworzę dom i wychowuję dzieci. Zrezygnowałam z zawodu, ale z miłości do męża. Ktoś musiał poświęcić swoje ambicje. – Oby to poświęcenie nie wyszło ci bokiem – mruknęła Ala, patrząc na mnie nieodgadnionym wzrokiem. Czy już wtedy wiedziała, że Janek zawiódł moje zaufanie? Z czasem mąż został ordynatorem oddziału szpitala w naszym mieście. Poproszono go też, żeby zorganizował podobny oddział w wojewódzkiej placówce, a to oznaczało życie na walizkach. Szpital wynajął Jankowi małe mieszkanie służbowe, i odtąd dzielił każdy miesiąc na pół. Trochę mieszkał w domu, a trochę „na wyjeździe”. Jakoś przyzwyczaiłam się do tego stanu rzeczy. Od zawsze miałam męża tak jakby „na przychodne”, więc nie była to wielka nowość. Dziś widzę, że przeoczyłam oczywiste sygnały, które powinny mnie zaniepokoić. – Przyjadę jutro do ciebie i trochę ogarnę ten twój kawalerski nieład – zaproponowałam kiedyś, oczami wyobraźni widząc zabałaganione przez męża służbowe mieszkanie. – Wykluczone! – Janek zareagował nadspodziewanie ostro. – Nie mogę pozwolić, żebyś się przemęczała – dodał spokojniej. – Wolę komuś zapłacić, niż wykorzystywać żonę do sprzątania. Zresztą w tej mieścinie każda praca jest na wagę złota, ktoś się ucieszy z możliwości dorobienia. Ostatni argument trafił mi do przekonania. Rozczuliłam się. Mój kochany! Jak zawsze ma na względzie dobro innych! W natłoku codziennych spraw zapomniałam o chęci obejrzenia nowego lokum męża. I tak jakoś zeszło… Jak wiadomo, żona o wszystkim dowiaduje się ostatnia. Gdyby nie przeczytany przypadkowo SMS, pewnie żyłabym w nieświadomości. – Komu robisz zakupy? I dla kogo jesteś „kochaniem”? – spytałam tego wieczoru drżącym głosem. Bałam się odpowiedzi. Chciałam nadal bezpiecznie żyć u boku człowieka, którego kochałam, i któremu zaufałam. Jan patrzył na mnie bez słowa. To było gorsze, niż gdyby się tłumaczył. Łzy napłynęły mi do oczu, zaczęła drżeć broda. Czułam, że pod moimi stopami otwiera się przepaść. Nie zamierzał niczego zmieniać Jan zareagował profesjonalnie. Posadził mnie w fotelu, podał wodę i środek uspokajający. Przysiadł na oparciu mebla i objął mnie ramieniem, nachylając się. – O niczym nie wiedziałaś? – szepnął miękkim głosem. – Byłem pewien… – Że co? – krzyknęłam, gwałtownie podrywając się z fotela. – To nie była tajemnica, wszyscy wiedzieli – powiedział Jan bezradnie. Prawie zrobiło mi się go żal. Wyglądał na załamanego. – Naprawdę masz kochankę? – spytałam już spokojniej. – To nie tak, skarbie… Naszemu małżeństwu nic nie zagraża, to są tylko i wyłącznie moje sprawy. Nie bardzo pamiętam, co wtedy mówiłam, a raczej krzyczałam. Dałam się ponieść emocjom. Mąż zranił mnie bardziej, niż przypuszczał. Był całym moim światem! Nic nas nie rozdzieli? Tak powiedział? Mamy żyć w trójkącie? Wtedy niczego więcej się nie dowiedziałam. Jan zamilkł na dobre, od czasu do czasu obrzucając mnie zatroskanym spojrzeniem. Martwił się o mnie? Nieprawdopodobne! Po tym, co zrobił? Cholerny drań! Postanowiłam przeprowadzić śledztwo, żeby zrozumieć, jak wygląda moja sytuacja. Długo nie musiałam szukać. Okazało się, że wszyscy wiedzieli o drugim życiu Janka! Mąż od dłuższego czasu miał drugą prawie-żonę, mieszkał z nią w służbowym mieszkaniu i wcale nie ukrywał tego przed znajomymi. Dlatego wszyscy byli pewni, że toleruję ten układ. Byłam wręcz nieprawdopodobnie naiwna! Wreszcie pojęłam, czemu mąż nie chciał, abym przyjeżdżała do niego. Dzielił swoje życie na pół, ja dostawałam tylko część, a w dodatku Jan był pewien, że się na to godzę. Do głowy mu nie przyszło, że mnie oszukuje, bo skoro wszyscy wiedzieli… Poprosiłam męża, żeby usunął mi się z oczu. Musiałam się zastanowić, co dalej. Jan spakował walizkę. Wiedziałam, dokąd jedzie, i to tylko wzmagało moją rozpacz. – Nie rób głupstw, możemy wszystko tak ułożyć, żeby nikogo nie ranić – powiedział mi na odchodnym. Zostałam sama. Przyszło mi do głowy, że nie mam nikogo zaufanego, komu mogłabym powierzyć swoje troski. Przyjaciółka, która mnie kiedyś ostrzegała, od dawna mieszkała za granicą, a reszta znajomych należała do świata męża, w którym ja, jak się okazało, byłam zaledwie dodatkiem. Zrozumiałam też, że trudno mi będzie istnieć bez niego. Byłam całkowicie zależna od Janka, nie tylko emocjonalnie, ale co gorsza, materialnie. Musiałam też wziąć pod uwagę uczucia dzieci, które uwielbiały ojca. Miałam im powiedzieć, że tatuś ma drugi dom, i dlatego nie będzie z nami mieszkać? Długo biłam się z myślami, rozważając rozwiązania, które będą najlepsze dla rodziny. Własne uczucia odstawiłam na boczny tor. Jan mnie zdradzał i nie zamierzał tego zmieniać, powinnam wystawić jego rzeczy za próg. Tylko co dalej? Jak bez niego żyć? Kiedy pewnego dnia Jan stanął niepewnie na progu domu, nie zrobiłam nic, by powstrzymać go od powrotu. Zaczęliśmy żyć, jak gdyby nic się nie stało. Nie rozmawialiśmy więcej o zdradzie i zawiedzionym zaufaniu. Nie jest mi z tym dobrze, ale nie widzę innego wyjścia. Wiem, że Jan nadal mieszka z panią doktor, koleżanką z pracy. Ja i dzieci – to inna historia. Nie wątpię, że nas kocha, ale chyba tylko połową serca. Mąż, zadowolony z mojego zdrowego rozsądku, stara się, jak może. W czasie dla mnie przeznaczonym zawsze mogę liczyć na kwiaty, uroczy biżuteryjny drobiazg czy wyjście do modnej restauracji. Czy mi to wystarcza? Jasne, że nie. Dlatego zaczęłam myśleć o powrocie do pracy. Już najwyższa pora się usamodzielnić! Czytaj także:„Po wypadku dochodziłem do siebie, a żona w naszym łożu zabawiała się z moim asystentem. Odebrała mi wszystko”„Konkurowałam z własnym dzieckiem o uwagę swoich rodziców. Ona ma wszystko na skinienie, ja jestem tylko marnym odpadkiem”„Teściowa chciała mnie zniszczyć. Stara purchawka po mnie mogła się wozić, ale gdy dopadła mojego syna, nie wytrzymałam”
60 lat temu Marta Lipińska otrzymała angaż do Teatru Współczesnego w Warszawie, gdzie z sukcesami pracuje do dziś. To tu rolą Iriny debiutowała u Erwina Axera w spektaklu "Trzy siostry" W rozmowie z Onetem aktorka opowiada o łączeniu życia prywatnego z zawodowym, gdzie towarzyszy jej mąż i dyrektor Teatru Współczesnego Maciej Englert — Oczywiście, że przychodziły trudne momenty. Czasem zostawałam zupełnie sama z dziećmi. Ale nasze małżeństwo przetrwało cięższe chwile — przyznaje Aktorka wspomina ostatnie spotkanie ze swoim wieloletnim, scenicznym, ekranowym i radiowym partnerem Krzysztofem Kowalewskim: — Chyba dla wszystkich było oczywiste, że się żegnamy, trudno było tego nie widzieć — Cenię sobie pracę w radio, ale byle gdzie nie pójdę. Mam swoją filozofię życiową i swoje sposoby, żeby wspierać rzeczy dobre, i nie wszyscy muszą o tym wiedzieć — mówi z kolei w kontekście Trójki i zaangażowania społecznego Więcej takich rozmów znajdziesz na stronie głównej Onetu Spotykamy się w Teatrze Współczesnym w Warszawie. To tutaj dokładnie 60 lat temu Marta Lipińska debiutowała w spektaklu "Trzy siostry" w reżyserii Erwina Axera. Dawid Dudko: Nazywa pani to miejsce swoim domem? Marta Lipińska*: Tak, to jest na pewno mój drugi dom. Reżyserów i reżyserek, z którymi się pani tutaj spotkała, było sporo, to Erwin Axer, Jerzy Kreczmar, Maciej Prus, Wojciech Adamczyk, Izabella Cywińska... Ale najczęściej pojawia się jedno nazwisko. Oczywiście Maciej Englert. To dla mnie wielkie szczęście, że jest tak dobrym reżyserem i dlatego tak chętnie biorę udział w jego realizacjach, nawet z niewielkimi zadaniami, jak np. Annuszka w "Mistrzu i Małgorzacie" czy sekretarka w "Księżycu i magnoliach". Ale nigdy nie grałam roli nie dla mnie, zawsze byłam w tzw. optymalnej obsadzie dla dobra sztuki i teatru. Raz jednak przeżyłam małą przygodę, zaproszona do występów gościnnych w jednym z teatrów warszawskich. Kiedy na którejś z prób zobaczyłam wzrok aktorek mówiący "a dlaczego nie gra tego aktorka z naszego zespołu", nie wytrzymałam presji i podziękowałam. A czy dyrektorowi Englertowi kiedyś pani podziękowała? Nie, to byłaby niesubordynacja. Każdy projekt, na który się decyduję, jest w teatrze bardzo przemyślany i konsultowany z wieloma osobami. Adam Ferency (Asasello) i Marta Lipińska (Annuszka) w spektaklu "Mistrz i Małgorzata", reż. Maciej Englert (1987). "Wypatrzył mnie w szkole na jednym z egzaminów..." Oboje z panem Maciejem słyniecie z artystycznej wierności. Pani przez ponad pół wieku jest aktorką Teatru Współczesnego, pan Maciej jako dyrektor Współczesnego ma najdłuższy staż w Polsce. Dokładnie dziś, gdy rozmawiamy, mija 60 lat, odkąd podpisałam tzw. angaż do Teatru Współczesnego z Erwinem Axerem, ówczesnym dyrektorem. Jeszcze nie skończyłam roku akademickiego, a już byłam zaproszona do grania Iriny w "Trzech siostrach" Czechowa. Wielu ludzi marzyło, by się tutaj dostać. To był świetny teatr. I nadal jest. Koledzy i koleżanki mówili "Lipińska-szczęściara"? Chyba nie, bo nikt z mojego roku wtedy w "konkursie" nie startował. Axer podobno wypatrzył mnie w szkole teatralnej na jednym z egzaminów. Wybrał optymalnie, bo do roli Iriny potrzebny był ktoś bardzo, bardzo młodo wyglądający. Poza tym byłam pełna zapału i bardzo pracowita. Jak przyjęto panią w teatrze? Bardzo życzliwie, zresztą to zawsze był zespół z wielką klasą, zawsze miło przyjmujący młodych. W obsadzie "Trzech sióstr" byli Zbigniew Zapasiewicz, Halina Mikołajska, Zofia Mrozowska, Tadeusz Łomnicki… Trudno młodej absolwentce PWST, dziś AT, stawało się na jednej scenie z legendami? Wprost przeciwnie, było cudownie, szybko zaprzyjaźniłam się z panią profesor Haliną Mikołajską. Nie pamiętam, by ktoś sprawił mi przykrość, dlatego że jestem początkującą aktorką, a oni legendami. Hołubili mnie jak własne dziecko. Wszyscy chcieli świetnego przedstawienia i takie było, wyszło genialnie. Foto: Edward Hartwig / Teatr Współczesny w Warszawie Marta Lipińska (Irina) i Józef Konieczny (Tuzenbach) w spektaklu "Trzy siostry", reż. Erwin Axer (1963). Ten zawód bywa niesprawiedliwy, zwłaszcza względem kobiet. Jak udawało się pani łączyć aktorstwo z byciem matką? Miałam szczęście. Gdy urodziłam dzieci, z różnicą trzech lat, a mąż za naszą wspólną zgodą podjął się dyrektorowania w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, miałam wspaniałą gosposię, która przez wiele lat mi pomagała. Poza tym dużo wsparcia dostałam od starszej siostry. Dzięki temu mogłam spokojna chodzić na próby, a jednocześnie do czwartego roku życia dzieci były w domu, a dopiero potem chodziły do przedszkola. Pojawiła się obawa, że praca może nie poczekać? Jak już wydarzył się sukces, to sypały się propozycje. Był niebywały Teatr Telewizji, ile ja tam pięknych rzeczy zagrałam! Oczywiście, że przychodziły trudne momenty w życiu prywatnym. Czasem zostawałam zupełnie sama z dziećmi, tatuś przyjeżdżał ze Szczecina tylko na weekendy. Ale jakoś się udało, nasze małżeństwo przetrwało cięższe chwile. Maciej wrócił do Warszawy, gdy Erwin zaproponował mu tutaj dyrekcję. Foto: Maciej Belina Brzozowski / PAP Od lewej: Paweł Wawrzecki, Kazimierz Brusikiewicz jako Ralf, Marta Lipińska jako Genia w spektaklu Teatru Telewizji "Rezerwat", w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego (1981). Małżeństwo narodziło się w tym teatrze? Czasem opowiadamy naszą historię tak, by brzmiała bardziej efektownie, że spotkaliśmy się na scenie w "Dwóch teatrach". Ja grałam Lizelottę, on grał Chłopca z deszczu, spojrzeliśmy na siebie i zaiskrzyło… Niezupełnie tak było. Widywaliśmy się przelotnie już wcześniej, Maciej przyszedł do teatru, gdy byłam już aktorką z pozycją. Kiedyś odbywały się imieniny Basi Wrzesińskiej, to tam zaiskrzyło. Zatańczyliśmy, porozmawialiśmy i zaczęły się te słynne motyle w brzuchu. Czy rola "dyrektorowej" bywa dokuczliwa? Staram się nie zwracać na to uwagi. Choć byłoby łatwiej, gdybym nie słyszała pewnych telefonów. Czasem nawet odium na mnie spada, mimo że w dyrektorskich sprawach absolutnie nie biorę żadnego udziału. Staramy się też nie przynosić pracy do domu, niestety nie zawsze się udaje. Foto: Renata Pajchel / Teatr Współczesny w Warszawie Marta Lipińska jako Maria w spektaklu "Największa świętość", reż. Maciej Englert (1977). "Nikim tak nie rządzę, nawet moim mężem" Cofnijmy się jeszcze o ponad 60 lat, do pani współpracy ze Stanisławem Różewiczem. Pierwszy był "Głos z tamtego świata", debiut filmowy jeszcze na studiach. Przypadliśmy sobie do gustu, bardzo ceniliśmy siebie nawzajem, potem podobny artystyczny związek miałam z Tadeuszem Konwickim, moja wielka przyjaźń! To, co mi proponowano, to nie były byle jakie role: Helena w "Salcie" Konwickiego, Stawska w perfekcyjnie obsadzonej i sfotografowanej "Lalce" Ryszarda Bera, i Korczyńska w "Nad Niemnem", gdzie wymyśliłam sobie sposób na niedocenioną, rozedrganą kobietę, niezajmującą się życiem, jakby powiedział Witkacy, tylko poezją. Nawet później te komediowe rzeczy zapisały się w pamięci ludzi. Moja stereotypowa teściowa w "Miodowych latach" była u Amerykanów tylko w jednym odcinku. Gdy zobaczyli, co wyczyniam, to postać została rozpisana na wiele lat. Nagrywaliśmy to z publicznością, moje "puk puk" od początku robiło furorę. Tak jak później Michałowa z "Rancza". Oj tak, to jedna z moich ukochanych ról! Nie przypuszczałam, że będzie tak bardzo lubiana i ważna dla ludzi. Pociąga w niej to, że ma odwagę powiedzieć, co myśli i jest do tego jeszcze sprawiedliwa. Troszkę mnie widzowie z nią utożsamiają, a nie jestem taka, nikim tak nie rządzę, nawet moim mężem [śmiech]. Dzięki częstym powtórkom w telewizji i w związku z tym ciągłą obecnością na ekranie widzowie pytają "kiedy następne odcinki?". No właśnie, kiedy? Cały czas słychać plotki o powrocie. Nie ma mowy o powrocie! Nikt nie mógłby napisać tak dobrego scenariusza jak Andrzej Grembowicz, znany pod pseudonimem Robert Brutter. A my nigdy byśmy się nie zgodzili, żeby grać w czymś napisanym przez kogoś innego. Nie mówiąc o tym, że nie żyje serialowy Kusy, czyli Paweł Królikowski. A i mnie już latka lecą… Czy wyglądam na osiemdziesiątkę? Magdalena Waligórska-Lisiecka: wszystko działa, ale nie dzięki rządowi [WYWIAD] Świetnie pani wygląda! [śmiech] A specjalnie o to nie zabiegam. Nigdy moja noga nie postanie u żadnego chirurga, żeby bąblował mi usta i policzki. Ale uważam, że dbaniem o siebie jest już wysypanie się, niezarywanie nocy. Poza tym prowadzę dobrą kuchnię, dbam o zdrowie psychiczne. Co nie znaczy, że człowiek się nie zużywa jak stary sprzęt. Ale to chyba nie jest wstęp do emerytury? Nie chcą mnie puścić na emeryturę. Mam wyznaczone sierpniowe przedstawienia tej mojej Esmeraldy [spektakl "Lepiej już było" w reżyserii Wojciecha Adamczyka – red.], jest wspaniale odbierana. Ten kontakt z widownią daje mi ogromną satysfakcję, chociaż też sporo mnie kosztuje. "Poczułam się strasznie nieszczęśliwa. Pierwszy raz o tym opowiadam" Wspomniała pani o Witkacym, który miał duży wpływ na pani ciotkę, Zofię Wattenową-Mrozowską. To ona przewidziała pani aktorstwo? Tak, moja cioteczka kochana. Wisi u mnie w domu jej autentyczny portret, który namalował Witkacy. Uważała, że to oczywiste, że będę aktorką. To od niej usłyszała pani, że czwarty mąż jest tym właściwym? Pamiętam te słowa, chociaż nie potraktowałam ich serio. Ciotka opowiadała mi na lotnisku w Buenos, że spotkała leśnika z Podola: "Boże, jaka jestem szczęśliwa, Martupelku. A zobacz, te buty to są z krokodyla, płynęliśmy w Salcie łódką i nagle go zobaczyliśmy. Jerzy zrobił »paf« i mam piękne buty…". Rozkoszna osobowość i ta nietuzinkowa uroda! Wspominamy ważne role, które przyszły w trakcie albo tuż po skończeniu szkoły, do której dostała się pani za pierwszym razem. A czy w tym paśmie sukcesów zawiera się też rozczarowanie aktorstwem? Był trudny moment. Zostałam zaangażowana do filmu Pawła Komorowskiego "Ściana czarownic", gdzie grałam zawodniczkę narciarską, to był rok 1966, niedługo po szkole, główna rola damska. Axer dał mi przyzwolenie, ale uprzedzał, że nie wejdę w nową sztukę. Zawsze dobrze jeździłam na nartach, uwielbiałam to, więc spędziłam cudowne trzy miesiące w Zakopanem (wtedy tyle czasu kręciło się filmy). Jednak gdy w końcu wróciłam do teatru, czułam się obca, zawiązało się kółku zaprzyjaźnionych ludzi, do których nie należałam. W dodatku nie trafiłam również do kolejnej obsady. Poczułam się strasznie nieszczęśliwa, nagle niczego nie grałam, w niczym mnie nie było, niczego nie próbowałam. Pierwszy raz o tym opowiadam, tylko mężowi zwierzyłam się z tego nieszczęścia. To był czas kiedy wypadłam z obiegu. Ale nie trwało to długo, bo przyszedł ogromny sukces spektaklu "Godziny miłości" ze Zbyszkiem Zapasiewiczem w Teatrze Telewizji. Jakże zasłużony sukces. Oj tak, wspaniałe przedstawienie. Ale mówię to panu, żeby pokazać, że w moim życiu nie było tylko pięknie. W pewnym momencie myślałam, że wali mi się świat i że to już koniec. Foto: Witold Rozmysłowicz / PAP Janusz Gajos i Marta Lipińska w filmie "Dary magów" (1971). Doświadczyła pani nieprzewidywalności tego zawodu. Tak, a z drugiej strony nigdy nie byłam osobą pazerną na granie. Może dlatego, że ogromną wagę przywiązuję do rodziny, do dzieci, do życia w ogóle. Zawsze uwielbiałam wyjazdy zagraniczne, cieszyłam się, jak dzieci się cieszyły. Wszystko ma dla mnie w życiu intensywny smak. Rzadko żyłam w letnich temperaturach, jest we mnie namiętność. Nawet gotuję namiętnie. "Namiętna kobieta" [tytuł spektaklu z Martą Lipińską w Teatrze Współczesnym – red.]. [śmiech] Wymyślam sobie dania i jestem z nich bardzo dumna. Mąż dopiero po latach się przyznał: "Kotku, ty myślisz, że my tak wszyscy lubimy ten twój barszcz ukraiński?". Odpowiedziałam: "Oczywiście, jak można go nie kochać?". "Nie mam z tym radiem dzisiaj nic wspólnego" A często słyszy pani: kochamy panią, pani Marto? Bardzo! Ta nasza audycja zrobiła zawrotną karierę. Role w "Kocham pana, panie Sułku", bo do niego nawiązuję, Jacek Janczarski pisał specjalnie dla pani i pana Krzysztofa Kowalewskiego. Ten mój Krzysio, jak mi go strasznie brakuje! W teatrze tyle z nim grałam. Brakuje mi jego uśmiechu, jego wspaniałego stosunku do życia. Bardzo się lubiliśmy, to prawdziwa aktorska przyjaźń. Niebanalna, bo nie musieliśmy się widywać na co dzień, nie musieliśmy do siebie telefonować, a byliśmy tak blisko, że wszystko mogliśmy sobie powiedzieć. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, to nieprawda. Foto: Maciej Kłoś / PAP Krzysztof Kowalewski i Marta Lipińska podczas nagrania słuchowiska "Kocham pana, panie Sułku" (1974). Pamięta pani wasze ostatnie spotkanie? Tak, ostatni raz spotkaliśmy się z Krzysiem w teatrze. Graliśmy "Nim odleci" Zellera sztuka trochę o nim, o odchodzeniu, o buntowaniu się przeciwko temu, że człowiek już nie daje rady. Wiedzieliście, że to pożegnalne przedstawienie? Chyba dla wszystkich było oczywiste, że się żegnamy, trudno było tego nie widzieć. Wraca pani do Sułka? Cały czas jest gdzieś powtarzany. Cieszę się bardzo, gdy słyszę "kocham pana, panie Sułku" i to jego "cicho!". Jak ludzie się bawili, gdy jeździliśmy z tymi fragmentami po Polsce, znali to na pamięć. To był surrealistyczny humor, a nie rechot. Sułek był strasznym gburem i chamem, okropnie traktował Elizę, a jednocześnie, dzięki cudownemu Jackowi Janczarskiemu, wszystko to miało poetycki charakter. Przyjęłaby pani zaproszenie na Sułkowy jubileusz w dzisiejszej Trójce, która emitowała słuchowisko? Nie, nie mam z tym radiem dzisiaj nic wspólnego. Cenię sobie pracę w radio, ale byle gdzie nie pójdę. "To matka moich wnuków, a czasy, jakie są, każdy widzi" Unika pani polityki? Mam swoją filozofię życiową i swoje sposoby, żeby wspierać rzeczy dobre i nie wszyscy muszą o tym wiedzieć. Cieszę się, bo dostałam z okazji mojego 60-lecia pracy artystycznej w Teatrze Współczesnym piękny list z gratulacjami od prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, przecież jestem warszawianką, kocham to miasto i całe życie tutaj pracuję. Z zaangażowania społecznego słynie przede wszystkim pani synowa, Maja Ostaszewska. Bardzo ją za to szanuję i podziwiam, ale też bardzo się o nią boję. To matka moich wnuków, a czasy, jakie są, każdy widzi. Podkreśla pani: "Nie ma mnie na rozkładówkach kolorowych czasopism, nie sfotografuję się w mediach ze swoją rodziną, nie wpuszczę do domu kamer". Wciąż to proponują? Bóg wie, co by dali za rodzinną sesję. Ale ja postawiłam granice swojej prywatności, dlatego jestem szczęśliwa. Uważnie też dobieram przyjaciół, nie wszystkich dopuszczę do bliskości i zażyłości. Foto: Marcin Bielecki / PAP Marta Lipińska Jaki dom tworzyli Marta Lipińska i Maciej Englert dla swoich dzieci, jakie wartości były w nim najważniejsze? Przy każdej wigilii powtarzałam do znudzenia: "Synku, pamiętaj, żebyś był dobrym człowiekiem". Życzenia się sprawdziły. Królowała u nas miłość. Nie wstydzę się okazywać uczuć, kocham swoje dzieci i swoje wnuki, może trochę za bardzo egoistycznie, bo uważam, że moje są najpiękniejsze i najmądrzejsze na świecie [śmiech]. O swoim dzieciństwie mówi pani: "Nauczyłam się skromności i dystansu". Tak, bo jestem dzieckiem wojny. Nigdy nie prosiłam matki o nowe buty, stroje, musiałyśmy radzić sobie same. Wcześnie straciłam ojca, byłam w siódmej klasie podstawówki, gdy mnie osierocił. Pani korzenie są w dzisiejszej, ogarniętej wojną, Ukrainie. Tylko urodziłam się w Borysławiu, ale nic nie pamiętam z tamtego okresu. Babcia mi wszystko opowiadała. Co mówiła? Dokładnie pamiętała, jak w wieku trzech lat poszłam na sanki w nocnej koszuli, w jej butach i ręczniku na szyi. Dostałam na gwiazdkę sanki, ale nie było śniegu. Jednak któregoś dnia się obudziłam i zobaczyłam śnieg, więc wzięłam, co było pod ręką, biegnąc na górkę zjeżdżać. Babcia, kiedy to zobaczyła, ponoć mało nie zemdlała [śmiech]. Miałam niebywale kolorowe dzieciństwo. Janusz Gajos: nie dałbym rady wytłumaczyć tego, co się dzieje [WYWIAD] Pani Marto, co przed panią? Zdaje się, że premiera nowego filmu, "Uwierz w Mikołaja", w obsadzie z Dorotą Kolak, Teresą Lipowską i Bohdanem Łazuką. Bardzo liczę na ten film, bo mówi nie o pięknych młodych dziewczynach, ale o starszych paniach z domu spokojnej starości. Opowiadają sobie o swoich bliskich, tęsknią za rodzinami, a między nimi jest mała dziewczynka, szukająca babci. Świetna obsada, w tym dawno niewidziane starsze aktorki. Około listopada jest planowana premiera. A poza tym nie narzekam. Jest dobrze? Byleby siły pozwoliły. Może coś się jeszcze wydarzy? Niech tylko w tej Ukrainie się uspokoi. Dzień zaczynam od modlitwy, żeby Putin się poddał i nie mordował niewinnych ludzi. Obejrzałam niedawno "Aidę", wstrząsający film, nie mogłam po nim zasnąć! To mi odbiera radość życia. Nie sposób żyć normalnie, gdy dookoła dzieje się tyle krzywdy. *** *Marta Lipińska — ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie (obecnie Akademię Teatralną). Od 1962 r. związana z warszawskim Teatrem Współczesnym, gdzie grała w spektaklach Erwina Axera ( "Trzy siostry", "Dwa teatry", "Miłość na Krymie"), Jerzego Kreczmara ( "Dożywocie" i "Wielki człowiek do małych interesów"), Wojciecha Adamczyka (z obecnego repertuaru "Lepiej już było") czy Macieja Englerta ( "Największa świętość", "Mistrz i Małgorzata", "Nim odleci"), prywatnie swojego męża, a od ponad 40 lat dyrektora Współczesnego. Szerokiej publiczności znana z emitowanego od 1973 r. słuchowiska radiowego "Kocham pana, panie Sułku", ról filmowych ("Głos z tamtego świata", "Salto", "Nigdy w życiu") czy seriali telewizyjnych ("Lalka", "Nad Niemnem", "Miodowe lata", "Ranczo"). Laureatka wielu wyróżnień, w tym Nagród Publiczności Festiwalu Sztuk Przyjemnych w Łodzi i Wielkiego Splendoru za wybitne role w Teatrze Polskiego Radia.
jestem nikim dla mojego męża