Gdy zmarł, zamieszkała w Nowym Jorku. Na jednym z przyjęć poznaje Giovanniego Catalana, sportowca paraolimpijskiego. Zakochują się w sobie i biorą ślub. Ich wspólne życie nie wygląda jednak tak, jak Freja sobie wyobrażała. Zaczyna podejrzewać, że mąż nie mówi jej o sobie wszystkiego.
Po latach wiernego małżeństwa, odkryłam, że mój mąż prowadził podwójne życie. Moja decyzja o zmierzeniu się z nim było zaskakująca dla wszystkich
Dominika Chorosińska, która przez lata grała w serialu "M jak miłość", jest matką sześciorga dzieci. Kiedy dwoje z nich było już na świecie, wdała się w romans z kochankiem.
Zgodnie z życzeniem Elżbiety II z lutego 2022, Kamila otrzymała tytuł „królowej małżonki Zjednoczonego Królestwa”, która miała miejsce 6 maja 2023, jej tytuł brzmi „królowa Zjednoczonego Królestwa”. Wczesne lata i pierwsze małżeństwo. Kamila urodziła się pod imieniem Camilla Rosemary Shand 17 lipca 1947 w szpitalu King
Sophie Weston Podwójne życie Sary Thorn.pdf • Harlequin Romance 85. 362 Mąż z zasadami (Leclaire Day) 470 Małżeńskie szczęście (Jordan Penny)
Podwójne życie Angeliki Odc.3 częśc 3_arc. Telcie. 10:15. Życie Buddy CZĘŚĆ 3. Sasana.pl. 13:40. mój mały kucyk przyjaźń to magia Sezon 4 Odcinek 1,2,3
. Pierwsze objawy pamięta doskonale. Rozstępy i cellulit po ciąży. Potem - kurze łapki pod oczami i zmarszczki w końcówkach ust. Później - kilka zbędnych kilogramów, lekki drugi podbródek i nie tak jędrna skóra jak kiedyś. - Zaczęłam się starzeć, jak każda z nas, ale wcale nie chciałam tego zaakceptować - zwierza się Anita. - Nie to, żebym biegała po mieście w kusych spódniczkach na ośmiocentymetrowych szpilkach, ale w mojej głowie stale mam trzydzieści lat. Ubieram się w dżinsy, rozjaśniam włosy i używam markowych kosmetyków, żeby młodziej wyglądać. I wciąż się cieszę, jak panowie robotnicy z jakiejś budowy gwiżdżą za mną z uznaniem. Albo pokrzykują: te, lala, chodź do nas! Waldka poznała w kwietniowy wieczór, na siłowni w pewnym poznańskim centrum handlowym. Najpierw pogadali o niczym, czyli o pogodzie, o "długich" ruchach, jakie instruktor każe robić na niektórych przyrządach i kogo co bolało po pierwszych kilku zajęciach. Potem poszli na sok do kafejki przy fitness klubie. A potem poszło już z górki. - Imponowało mi, że on ma tylko 28 lat, a interesuje się kobietą taką, jak ja - wyznaje Anita. - Nie jest to może klasyczne "ciacho", ale jednak umięśniony, wysoki facet o zielonych oczach, który fajnie żartuje, jest wrażliwy i nieźle się ubiera. Ja myślę, że wcale nie chodziło mi o kino, kwiaty i czekoladki, tylko o to, żeby przekonać samą siebie, że mogę się jeszcze podobać. Mąż nie wie o romansie Anity, syn nawet się nie domyśla. - Chcę, żeby tak zostało - deklaruje Anita. - Ja ani myślę rezygnować z domu, rodziny czy mojego poukładanego życia, nie zależy mi też, żeby koleżanki mi zazdrościły młodszego kochanka, sama dla siebie potrzebuję wyrazów akceptacji i uznania dla mojego wyglądu. A jak to się skończy? Nie wiem, zobaczymy. Dorota Kotarska, psychoterapeuta z Łodzi, doskonale rozumie Anitę. - A pani, gdyby miała do wyboru, to chciałaby mieć kochanka 60-letniego czy 30-latka? - pyta mnie retorycznie. - Pewnie, że 30-latka - rozmarzam się delikatnie. - No dobrze - zgadza się Dorota. - A gdyby nawet się pani z nim przespała, to o czym byście potem rozmawiali? Co mu ostatnio powiedziała jego mama, z którą pewnie jeszcze mieszka? Czy o której musi wracać do domu? Dorota ma 53 lata i niejednokrotnie była zaczepiana przez młodszych mężczyzn. - Mieszkałam przez 20 lat we Włoszech, tam mężczyźni mają o wiele mniej oporów przed poderwaniem kobiety - obojętnie w jakim wieku. Ale nigdy się nie zgodziłam na randkę z młodszym. I nie mam zamiaru się godzić. Myślę, że dlatego, że sama mam syna w wieku 25 lat i dla mnie romans z młodziakiem byłby rodzajem kazirodztwa - zamyśla się Dorota Kotarska. - Ale mam koleżanki, które poszły w tym kierunku i znalazły sobie młodszych partnerów - czy to na chwilę, czy na stałe. One jednak mają córki, a nie synów, więc może patrzą na młodych mężczyzn inaczej niż ja. Zdaniem psychoterapeutki, tego typu związki nie mają nic wspólnego ze starzeniem się, tylko z tym, że kobiety dziś mogą sobie pozwolić na o wiele więcej niż 20 lat temu. Poza tym - kto nie lubi patrzeć na ładnego, młodego człowieka? I dlaczego, jeśli ją stać, kobieta nie ma sobie wziąć do łóżka przystojnego trzydziestolatka? A facet może? - Dziś, gdy wszystko jest na sprzedaż, nawet cnoty dziewcząt na aukcji w internecie, młody kochanek także jest towarem - twierdzi Dorota Kotarska. - Towarem, którego koleżanki będą ci zazdrościć. Że ciebie na niego jest stać, a je - nie. Bo to, co mnie podnieca... Ewelina widzi te sprawy inaczej. - Pocztą pantoflową dowiedziałam się, że istnieje w Poznaniu agencja towarzyska dla pań - opowiada Ewelina. - Zadzwoniłam na podaną przez koleżankę komórkę, odebrał pan o miłym głosie i zaproponował mi spotkanie z chłopakiem, lat 24, w hotelu na kolacji. Jeśli mi się spodoba - pójdziemy do pokoju i wtedy zapłacę 300 złotych z usługę. Jeśli nie - uiszczę rachunek za kolację i jesteśmy kwita. Pierwszy amant nie przypadł Ewelinie do gustu. - Inteligentny, choć zapatrzony w siebie, taki emocjonalny gówniarz - wspomina Ewelina. - Mówiący raczej o sobie niż nastawiony na słuchanie tego, co ja bym chciała mu opowiedzieć. Poza tym - średnio przystojny. Ale drugi okazał się w porządku. Spotkałam się z nim cztery razy. Zawsze był ten sam scenariusz - dobra kolacja, drogie wino, potem seks w hotelowym pokoju i pa pa, kochany! Bo Ewelina nie szuka związku, ma męża i dwoje dorastających dzieci. Chodzi jej o seks z młodszym partnerem, o faceta, który ma zamiast brzucha kaloryfer i długie, umięśnione nogi. - Mój mąż jest kochanym człowiekiem - twierdzi Ewelina. - Ale ciało ma już sflaczałe, choć ma dopiero 51 lat. Nigdy nie lubił sportu i nigdy o siebie nie dbał. Pali papierosy, lubi tłusto zjeść i po pracy posiedzieć przed telewizorem. Rozmawiamy ze sobą, ale seks jest tak straszną rutyną, że nie sprawia mi już przyjemności. A to, co mnie jeszcze w życiu podnieca - to fajny, trochę wyuzdany seks. Z chłopakiem z agencji - mam to, jak w banku. Michał w ubiegłym roku sam się zgłosił do internetowej agencji towarzyskiej. W tygodniu pracuje, choć można go wynająć po dziewiętnastej, w weekendy świadczy usługi przez cały dzień. W ogłoszeniu napisał o sobie, że ma 180 centymetrów wzrostu, czarne włosy i 33 lata. Za noc liczy sobie 1000 - 1200 złotych, za godzinę tylko stówkę. - Ale jest tak fajnie, że rzadko kiedy panie decydują się przerwać zabawę po godzinie - śmieje się Michał. - Kim są jego klientki? - Świetnie "zrobionymi" babeczkami po czterdziestce - tłumaczy. - Tu nie chodzi o urodę, nie mam w tym względzie większych wymagań, ale o to, że one są zadbane, pachną dobrymi perfumami i są po liftingu czy botoksie. I rzadko kiedy są głupie. A czego szukają? - Oprócz seksu - ciepła, rozmowy, zainteresowania. I żeby im powiedzieć kilka komplementów. One się wtedy tak ładnie żenują, widać, że od dawna nikt im nie mówił niczego naprawdę miłego - martwi się Michał. - Tu dochodzi także wątek władzy - tłumaczy Dorota Kotarska, psychoterapeuta. - Pani płaci za usługę, pani wymaga. Pani dyktuje warunki, a chłopak musi je spełnić, inaczej nie zarobi. Więc jeśli ona nawet nie najlepiej wygląda, ma nadwagę czy brzydko się starzeje, on nie może się odwrócić i odejść. Jest w pracy. Monika także jest w pracy. Tak w każdym razie myśli jej mąż. Monika pracuje w poznańskim wydawnictwie, często musi ślęczeć nad korektą czy ostatecznym wyglądem książki wieczorami, czasem też w weekendy. Ostatnio pracuje znacznie więcej niż kiedyś, a to dlatego, że praca dostarcza jej alibi. - Krzysztofa poznałam na targach książki - opowiada. - Rozmawialiśmy na tematy branżowe, wcale nie miałam wtedy ochoty na romans. Pogadaliśmy i poszliśmy każde w swoją stronę. Wymieniliśmy wizytówki. Wieczorem on zadzwonił, a ja byłam zażenowana. Mam 42 lata, on - 32. Dziesięć lat różnicy. To dużo. Dbam o siebie, dobrze wyglądam, regularnie uprawiam jogę. Nie czuję się staro, ale z przykrością myślę o upływającym czasie. Że za chwilę będę ryczącą pięćdziesiątką, a nie już tylko czterdziestką. A wokół mnie same młode, ładne twarze. Nie mówiąc o tym, co serwuje nam reklama czy telewizja. Naoglądam się wokół młodych, ładnych ludzi i chcę być taka, jak oni. Dlatego, kiedy w jej życiu pojawił się Krzysztof, ochoczo dała się adorować. No i stało się. Najpierw był spacer. Luźny, bez żadnych podtekstów. Potem - kino, nikt z nich nie spieszył się do łóżka . Potem - piwo na Starym Rynku. - Nie bałam się, że ktoś mnie zobaczy - wspomina Monika. - Mąż też wychodzi na piwo z kolegami i koleżankami z pracy, dlaczego ja nie mogę. Nie jesteśmy typem zazdrośników. Do łóżka poszli po piątej randce. - Krzysztof ma swoje mieszkanie, zresztą bardzo ładnie urządzone - uśmiecha się Monika. - Stylowo i z gustem. Nigdy nie pytałam, ale czuć tam kobiecą rękę. Ile było tych rąk przede mną - nie interesuje mnie za bardzo. Teraz jest problem, bo okazuje się, że Monikę i Krzysztofa łączy już nie tylko seks. - Lubię go i zaczynam się tym martwić. Moim zdaniem taki poważny romans to prawdziwy kłopot - denerwuje się Monika. - Coraz trudniej mi kłamać w domu, coraz bardziej nudzi mnie mąż, ostatnio to już nawet na to, jak nabiera zupę na łyżkę nie mogę patrzeć. Miłość jak czekolada - Kryzys u kobiet zaczyna się dość wcześnie, bo już około 35. roku życia - wyjaśnia Iwona Jóźwiak, psycholog z Poznania. - One wtedy widzą oznaki starzenia się i szukają na gwałt nowości, czyli tego, czego nie zaznały do tej pory. Podskórnie czują, że zbliża się ostatni moment na fajne przeżycia. Jedna przestanie wtedy tak gorliwie jak dotąd zajmować się domem i pójdzie na studia, inna pokusi się o związek z młodszym partnerem. Zdaniem Iwony - młodość w związku wnosi nowe życie, nową jakość, coś, czego już w starym związku często dawno nie ma. Jest to także próba poradzenia sobie z samotnością. - Często dzieci są już wtedy na tyle samodzielne, że mama nie musi siedzieć w domu przez całe popołudnie i się o nie troszczyć. Same sobie znajdują zajęcie, znikają z kolegami, a kobieta zaczyna się zastanawiać; no tak, w pracy Ameryki już nie odkryję, mąż mnie nudzi, dzieci mniej mnie potrzebują. To może teraz zrobię dla siebie coś, czego dotąd skwapliwie sobie odmawiałam? - mówi Iwona. Zresztą dziś różnica wieku, gdy ona ma 40 lat, a on 29, nie jest aż tak widoczna. Są zabiegi kosmetyczne, diety, świetne kremy i podkłady, taka para nie będzie więc budziła estetycznego oburzenia. Jeśli ona ma 60-tkę na karku, a on 42 - to różnica będzie, niestety, widoczna gołym okiem. Marta może coś o tym powiedzieć. Co prawda ona ma 44 lata, a wygląda na 35, ale on ma dopiero 25 lat. I - jak deklaruje, gładząc ją czule po udzie - uwielbia starsze kobiety. A ponieważ Marty od dawna nikt czule po udzie nie gładził, zdecydowała się na ten romans. - Nic do niego nie czuję, to nie będzie miłość po grób - zapewnia mnie Marta. - Spotykamy się czasem na drinka, a potem idziemy do łóżka. Nie mam z nim wspólnych tematów, nic mnie z nim nie łączy. Żadne przeżycia, żadne wspólne obserwacje. On widzi świat dziecinnie, a mnie nie chce się mu tłumaczyć, jak to wygląda w rzeczywistości. Ale rzuca się na mnie, jak lew na antylopę i to mi odpowiada. No i jeszcze tak czule do mnie mówi. - Wiem, że to nie będzie moja żona - Patryk czule gładzi Martę, tym razem po ręce. - Dzieci z nią nie będę miał, zresztą ja wcale nie chcę mieć dzieci. Ale jest nam świetnie w łóżku, w ogóle, to chętnie bym ją schrupał - przytula się coraz mocniej. A Marta tryumfalnie się uśmiecha. To jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Adorację. Marta poszła by na całość tylko wtedy, gdyby czarodziejską różdżką dotknęła ją miłość. Miłość jak gorąca czekolada, gęsta, sycąca, ciemna. Wtedy tak, wtedy Marta pomyślałaby o rozwodzie. Póki co - trafiają jej się czekoladopodobne batony, więc rozwodu nie będzie. - Ale życie i tak jest fajne - cieszy się Marta. - Mam pracę, faceta, drugiego faceta, coś mnie interesuje, coś bawi, nie jest źle. A że jestem po czterdziestce? W średniowieczu miałabym szczęście, gdybym dożyła trzydziestki. Staram się o tym pamiętać.
Trzy tygodnie temu zaznaczyłam sobie tę historię jako niezwykle efektywną metodę wypalania sobie dziury w mózgu. Nie sądziłam, że do niej wrócę, ale przypadkiem zerknęłam na to jeszcze raz i… znowu mnie ścięło. “Miałam męża i kochanka, czy zasługuję na karę?” – zapowiadało się dość banalnie, a sensacyjnych zwrotów akcji tyle, że łoch… Ten zacny artykuł pojawił się 12 marca w Daily Mail. Nagłówek – “Miałam męża i kochanka” – wraz z informacją, że rady udziela znana dziennikarka, Bel Mooney nie obiecywała mi wiele, bo zwyczajnie nie wiedziałam kto to jest. Przeczytałam jedną, na więcej nie mam odwagi. Laska leci z grubą ściemą przez tysiąclecia. Nie znam, nie wiem, czy ludzie naprawdę tam piszą, czy to jedna z tych klasycznych rubryczek z “pytaniami do eksperta”, który i odpowiedzi i pytania załatwia we własnym zakresie. Podmiot liryczny dziesięć lat temu wdał się w romans z cudownym mężczyzną, dla którego porzuciła męża. Rodzina i dzieci poszły równym frontem, wszyscy za karę zerwali z nią kontakt. Wytrzymała tak pięć lat, po czym skapitulowała i zdecydowała się wrócić do męża, żeby odzyskać kontakt z dziećmi. Bez kochanka wytrzymała rok – nadal za nim tęskniła i chciała z nim być, ale wiedziała, że on nie zechce być jej kochankiem, a rodzina nie zaakceptuje jej wyboru. Skłamała więc, że rozstała się z mężem i przez cztery kolejne lata szła na kompromis, prowadząc podwójne życie: z ukochanym i z gościem, który jest tak cudowny i nieziemsko wspaniały, że albo: a) zachęcał rodzinę i dzieci do odcięcia się od niej z jasnym ultimatum, że to wszystko będzie obowiązywać dopóty, dopóki do niego nie wróci… b) nie zachęcał ich do niczego, ale odpowiadał mu ten stan rzeczy, c) w ogóle nie zauważył, co się dzieje. Nie powiedziała kochankowi o swojej rodzince z piekła rodem, pozwoliła mu wierzyć, że okłamywała go, bo tak było jej najwygodniej. Dowiedział się, że nadal jest z mężem. Wściekł się, życzył jej śmierci, zablokował jej wszystkie możliwe kontakty do siebie – uznała, że postąpił słusznie. Poczucie winy obudziło się w niej jakoś tak równo z rozstaniem z kochankiem, bo nie wspomina by miała problemy z funkcjonowaniem związane z krzywdą jaką wyrządzała – najpierw mężowi, którego zdradzała zanim odeszła… – potem kochankowi, od którego odeszła, choć nadal go kochała… – i mężowi, do którego wróciła, choć nie kochała… – a na koniec kochankowi, któremu wmawiała, że nie jest z mężem… – i mężowi, który sądził, że do niego wróciła… Dopiero jak straciła kochanka, zaczęła czuć ból nie do zniesienia i zrozumiała, że ma trudności z wybaczeniem sobie tego, co zrobiła. Chciałaby zostać ukarana za swoje niegodziwości, sama siebie nie poznaje i nie może się pogodzić z tym, jak bardzo skrzywdziła człowieka, który na to nie zasługiwał. Nazywa się inteligentną 59-latką. Najpierw miałam męża… potem byłam z innym mężczyzną… i wróciłam do męża… potem miałam męża i kochanka… a na koniec straciłam kochanka, ale zostały mi CUDOWNE dzieci, i rodzina, funta kłaków nie warta. No dobra dobra, zdrady zdradami, ale w TAKIM kontekście stają się problemem trzecioplanowym. Co to za “rodzina”? Co to za “dzieci”, które terroryzują matkę i szantażem wymuszają na niej preferowany przez nie styl życia? No jasne, że zaakceptowanie rozstania rodziców nie jest łatwe. Że bezradne patrzenie na to, jak porzucony znienacka ojciec cierpi, podczas gdy szczęśliwa matka układa sobie życie na nowo (o ile tak to wyglądało). Ale zerwać wszelkie kontakty z matką za karę, że odeszła od ojca i dać jej jasno do zrozumienia, że odzyska te kontakty skoro tylko wróci do ojca? I trwać w tym przez PIĘĆ LAT?! I dotrzymać słowa… Co to są za ludzie w ogóle? Można nie pochwalać, mieć za złe, wyrazić swój żal… ale żeby stawiać ultimatum? Co trzeba mieć we łbie, żeby członkowi rodziny, niby kochanej osobie wybierać partnera i szantażem, terroryzmem właściwie egzekwować swoje żądania? Przecież nic dobrego. Żadną miarą nic dobrego. A ten mąż… co on właściwie robił – opłakiwał jej nieobecność przez pięć lat? Czekał na nią? Próbował odzyskać? Zdecydował się jej wybaczyć, kiedy wróciła? Nic o nim konkretnie nie wspomina, ani że tęsknił, ani że jest wspaniałym mężem, ani że był… – bo ma to gdzieś, czy… nie był? Gdzie poczucie winy związane z tym, że on cierpiał, kiedy odeszła? Gdzie obawa, że może i teraz będzie cierpiał, jeśli się dowie o zdradach? No już bez przesady: nie trzeba człowieka kochać, lubić ani nawet szanować, żeby się liczyć z jego życiem. Ona niespecjalnie liczy się z nim… dzieci kompletnie nie liczą się z nią… jakie są w takim układzie szanse na to, że ten cudowny ojciec dorosłych dzieci liczy się z kimkolwiek poza sobą? Kto te rozwydrzone bachory wychował na socjopatów? Czy ten stan “miałam męża i kochanka” w ogóle zaistniał? Była z mężem, czy tylko stwarzała pozory bycia z mężem? Odpowiedź eksperta też sroce spod ogona nie wypadła. Potężny kaliber. Intryguje ją wspomnienie o pragnieniu kary za to wszystko, bo ludzie nie przepadają za bezkarnymi grzesznikami. Gloryfikuje… tabu – bez których jej zdaniem grozi nam upadek cywilizacji. Skłamałabym twierdząc, że nadążam za drugim akapitem. Odłożyliśmy religię na bok… zwróciliśmy uwagę na to, że ludzie lubią osądzać, choć nie przepadają za narzucanymi ograniczeniami… i że współcześni błądzą, postrzegając osądzanie innych za gorsze od siedmiu grzechów głównych razem wziętych, bo starożytni mieli rację, kiedy tworzyli definicje niecnych postępków. Starożytnych cywilizacji było kilka, a definicje grzechów i niegodziwości miewały całkiem odjechane nawet na tle innych, współczesnych sobie cywilizacji. Ewidentnie NIE odłożyliśmy religii na bok, skoro brniemy w motyw X przykazań i grzechów głównych (które ledwo się łapią na starożytny koncept, bo zaczęły się pojawiać w opracowaniach religijnych w ciągu kilkudziesięciu lat przed upadkiem Cesarstwa Rzymskiego). No ale mniejsza o pierdoły, chodzi przecież o konkretną, głębszą myśl, podkreśloną nieco zbyt zamaszyście w ramach zwiększania mocy oddziaływania tejże. A nie odkładając religii na bok: ktokolwiek twierdzi, że osądzanie innych jest gorsze od siedmiu grzechów głównych… nie myli się aż tak bardzo. Kto osądza jest pyszny, a pycha to najcięższy grzech. Wyciąga też łapę po to, co boskie, bo osądzanie Bóg zarezerwował dla siebie – zatem jest też chciwy i gniewny. Całe podium zgarnięte, a do tego spore szanse złamania czterech przykazań (I, VII, VIII, X) Pisze, że została już ukarana, skoro tapla się w poczuciu winy, które jak najbardziej powinna czuć. Z tym można by się zgodzić, ale w kolejnym zdaniu wyjeżdża armata. Daje jej do zrozumienia, że dzieci i rodzina, zrywając z nią kontakty i żądając powrotu do męża nie zrobiły nic złego, a co za tym idzie nie ma prawa czuć się tym zraniona ani skrzywdzona, bo to taka naturalna kolej rzeczy: ludzie tak postępują, powinna mieć tego świadomość i sama się na to zdecydowała odchodząc. Czyli… w momencie kiedy odeszła od męża, którego (już?, potencjalnie nigdy) nie kochała, żeby związać się z mężczyzną, którego pokochała… postąpiła źle, bo powinna trwać u jego boku do grobowej deski, skoro rodzina i małżonek tak sobie życzą? To pochwała zdrady czy przepisik na samobójstwo? Rozpływa się nad domniemanymi przymiotami jej męża i nie rozumie, jakim cudem znalazła w sobie dość siły na to, by przez cztery lata okłamywać wszystkich dookoła. Czyż to nie jest przypadkiem jedyny dostępny kompromis? Skoro nie mogła od niego po prostu odejść i być z mężczyzną, którego kochała, nie tracąc kontaktu z rodziną i dziećmi, to co miała robić? Cierpieć z tęsknoty za tym, którego kocha? Czy zapomnieć o nim i skupić się na braku miłości do tego, z którym “powinna” spędzić resztę życia? Przecież to też byłoby życie w kłamstwie: udając, że wszystko jest w porządku, że go kocha i jest z nim szczęśliwa też byłaby dwulicowa. Co jej zostało? Kapitulacja i samobójstwo albo kombinowanie i szukanie kompromisów. Przecież ten jej wybór, w tak beznadziejnie absurdalnych okolicznościach niósł ze sobą najniższą dostępną dawkę obłudy na jaką miała szansę. Te rozwydrzone bachory, które nie miały skrupułów, by ją olać i wymuszać od niej powrót do męża, prawdopodobnie odcinając ją też od kontaktu z wnukami zasługiwały na dokładnie to samo, co od nich dostała: czyli na oświadczenie, że ona również nie ma ochoty na żadne kontakty z nimi, skoro nie obchodzą ich jej uczucia. Cudowny ukochany albo nie dbał o to, że nie umie się na to zdobyć, albo uważał się za istotniejszego od jej terroryzującej rodzinki – bo przez pięć lat raczej nie przeoczył, że miała rodzinę, która zerwała z nią kontakt i że cierpi z tego powodu. Jakie warunki takie kompromisy. Chciała mieć kontakt z rodziną, chciała Misiaka… cóż innego mogła wymyślić? Starożytne rozwiązywały takie problemy szybką transformacją z nieszczęśliwej żony w wesołą, niezależną wdówkę, ale rozwój toksykologii znacznie ograniczył kreatywność na tym polu. Dalej mamy już chyba do czynienia z jakąś projekcją, bo udzielająca rady zaczyna pisać gorący romans, który nijak nie wynika z treści pytania. Miałam męża i kochanka i byłam tym stanem ciężko zachwycona to jednak nie to samo, co miałam męża i kochanka, choć bardzo chciałam móc być tylko z jednym z nich. Ekspertka wyraża zrozumienie dla niezwykłej siły namiętności, która przyciągała ją do kochanka i chciwości, która sprawiła, że zapragnęła mieć ich obu. Snuje wizję o ekscytującym napięciu i źródle emocji, jakim było dla naszej bohaterki miotanie się między statecznym i dającym poczucie bezpieczeństwa mężu a dzikim ogniu lędźwi, jaki budził w niej kochanek – a wszystko to w ramach ucieczki przed nieuchronną starością. Miałam męża i kochanka… cóż za wspaniały układ! Może troszkę popłynęłam z tym tłumaczeniem, ale przecież dokładnie o to chodzi: nie zważając na nic piszemy gorący romans. Jaki lęk przed starością? 59 lat to miała w momencie, kiedy sprawa się rypła. Bo “kochanka”, który pierwotnie i docelowo wcale nie miał być kochankiem, tylko jej partnerem życiowym poznała mając lat 49 lub mniej. Już wtedy zaczęła uciekać przed starością? Niespożyte siły witalne tego gościa powinni rozsławiać mistrele… Przecież to nie był żaden gorący romans, tylko 9-letni związek. 10 lat była w gościu zakochana i chciała z nim być, nadal by chciała. To nie brzmi jak żądza adrenalinki tylko chęć zmiany czegoś w życiu i szukanie szczęścia tam, gdzie ono przynajmniej wydaje się być – zamiast czekać, aż się pojawi tam, gdzie go na pewno nie ma. Ooo… a’propos projekcji. Voila! Sama zdradzała – chyba na tej zasadzie, którą chwilę wcześniej opisała – więc wie, jak to jest. Ach, jakże cudownie mi było, kiedy to JA miałam męża i kochanka… A dokładniej: wie jak to było z nią. No a skoro wie, co sama robiła i jak się z tym czuła, to może łaskawie zdjąć z jej barków ciężar bezlitosnych i negatywnych podsumowań, jakimi uraczą naszą bohaterkę czytelnicy. Nie zdejmuje, nakłada jej własny – kompletnie ignorując fakt, że sytuacje nie są analogiczne. Czuj się winna, czuj się grzeszna. Myśl o tym, jak bardzo skrzywdziłaś swojego niewinnego męża i o tym, jak bardzo jesteś nieszczęśliwa w związku z tym, że straciłaś ukochanego. Czy można sobie wybaczyć? Jezus uratował kobietę, która miała zostać ukamienowana mówiąc, że tylko ktoś kto nigdy nie zgrzeszył ma prawo rzucić pierwszy kamień. Potem powiedział jej “Idź i nie grzesz więcej“. Taki morał dla osądzających i osądzonych. Nie mówi “idź i wybacz sobie“. Bo możliwe, że nigdy sobie nie wybaczysz. Aleśmy odłożyli religię na bok, łohohoho. W tym fragmencie Biblii nie chodzi ani o kobietę ani o jej grzechy, ani nawet o osądzanie. To próba doprowadzenia do śmierci Jezusa, który miał ją osądzić – z osądzaniem jej nikt tam nie miał najmniejszego problemu. Jezus mógł ją osądzić, był do tego upoważniony. Zgodnie z prawem mojżeszowym “zasługiwała” na śmierć. Zgodnie z wiedzą faryzeuszy, Jezus był żydowskim prorokiem. Zgodnie z obowiązującym na tych terenach prawem rzymskim tylko rzymskie władze mogły wydawać wyroki śmierci. Chytry plan był taki, że Jezus albo – jako żydowski prorok wyda wyrok zgodny z prawem mojżeszowym, ale sprzeczny z rzymskim, skazując się jednocześnie na śmierć, albo – jako gość, który chce przeżyć, nie wyda wyroku zgodnego z prawem mojżeszowym i straci wyznawców, z których większość była Żydami i przestrzegania prawa mojżeszowego od niego oczekiwała. No i Jezus teoretycznie wydał wyrok zgodny z prawem mojżeszowym – bo w domyśle niby mogli ją ukamienować – ale postawił warunek, przez który faktycznie nie mogli jej ukamienować, w związku z czym formalnie nie skazał jej na śmierć, nie złamał rzymskiego prawa i sam się za to na karę śmierci nie kwalifikował. On jej nie uratował. Śmierć jej nie groziła. Prawo rzymskie nie przewidywało kary śmierci za cudzołóstwo. Gdyby mąż przyłapał ją in flagranti i w szale zazdrości zabił, to może nie groziłaby mu kara za morderstwo, ale realnie to miał prawo do natychmiastowego rozwodu i zatrzymania posagu w ramach rekompensaty za straty moralne. W tamtym momencie ratował tylko siebie, ona jest w tym wszystkim bardzo mało istotna… O ile w ogóle jest winna: przyprowadzili laskę, twierdzą, że cudzołożyła i sugerują, że ją na tym przyłapali, ale nic nie mówią o okolicznościach, tylko żądają wyroku na gębę. Nasuwa się pytanie: sama cudzołożyła? Jak już kto czytał Biblię to wie, że procesy nie polegały na tym, że przybiega banda jakichś lokalnych łebków, stwierdza, że oto mają winnego jakiegoś tam czynu i raczą tekstem klasy “proszę nam autoryzować wymierzenie kary i będziemy spadać“. Morał o fałszywym i pochopnym osądzaniu tam jest, i owszem, ale dotyczy cwaniaczków, którzy nie zadali sobie trudu sprawdzenia, z kim właściwie mają do czynienia i chcą wydawania sądów, bo niby to z nich tacy pobożni Żydzi – ale nie chodzi im o pobożność, sprawiedliwość, respektowanie jakiegokolwiek prawa: chcą finezyjnie pozbyć się ze świątyni gościa, który im bruździ, ale są dla niego za ciency w uszach. Teoretycznie niby przerzuca odpowiedzialność za wymierzenie wyroku na nich – no bo jeśli czują, że są bez grzechu, to mogą rąbać kamulcem – ale to tylko takie gadanie: nie mogą. On nie ma prawa wydawać wyroku śmierci, oni też nie. Jeśli ją zabiją, sami będą podlegać karze, a tłumaczenie, że nie znali rzymskiego prawa nie przejdzie. Tam było tylko jedno życie na szali – Jezusa, a nawet on jakoś szczególnie zagrożony śmiercią w tamtym momencie nie był, bo nie urwał się z choinki, znał rzymskie prawo. Morał, który serwuje ta szurnięta baba jest nie tylko wyjęty prosto z dupy i pozbawiony kontekstu tej konkretnej przypowieści, ale i obdarzony epicką interpretacją, całkowicie sprzeczną z naukami Jezusa, który nie zalecał kiszenia się w poczuciu winy aż człowieka szlag trafi. A jej kochanek też zasługuje na cierpienie, bo był współwinny. Współwinny czego dokładnie? Związku z zamężną kobietą, która odeszła od męża? Związku z kobietą, która – zgodnie z jego wiedzą – nie była w żadnym innym związku? Możesz odpokutować swoje winy jedynie dzięki dobremu życiu z mężem. On nie zasługiwał na to, by go zostawić i okłamywać. Stań się znów kobietą, którą kiedyś pokochał. Tak to już jest moja droga. Z czasem ból osłabnie, a kiedy już będziesz stara, spojrzysz wstecz i będziesz się dziwić, że na własne życzenie zafundowałaś sobie tyle cierpienia – miłość, nie miłość (zrozumiesz, że nie warto było). Czyli… najwyższy czas znaleźć w sobie jeszcze większe, niezmierzone wręcz, bezkresne pokłady obłudy, które próbowała z siebie wycisnąć po pierwszym rozstaniu z kochankiem i niedługo wytrzymała takie życie, wypełnione samym kłamstwem. Pewności, czy ten mąż faktycznie taki cudowny, wspaniały, wyrozumiały i kochający nie ma. A jeśli – to czy ten cudowny, wspaniały, wyrozumiały i kochający facet nie zasługuje na kogoś, kto będzie go kochał? Ona ma się samoudręczać w ramach pokuty, a on ma być nadal okłamywany? W imię czego? Gdyby kobieta faktycznie biadoliła “miałam męża i kochanka… obaj cudowni, z żadnego nie chciałam zrezygnować“, to można by coś kombinować w tym kierunku, ale ona podkreśla, że czuje się źle bez człowieka, którego kocha, że cierpi, bo on doznał krzywdy. Nie sądzę, by doszła do takich refleksji. Ktoś wyhodował te kontrolujące, szantażujące bachory. Gdyby to było jej dzieło, cała banda chodziłaby jak w zegarku pod jej dyktando a jakiekolwiek skrupuły nawet nie przeszłyby jej przez głowę. Raczej zorientuje się, że dla osób, które latami udowadniały, że kompletnie się z nią nie liczą i nie potrzebują jej w swoim życiu inaczej, niż na własnych warunkach oszukała i skrzywdziła człowieka, którego kochała i z którym miała szansę się zestarzeć szczęśliwa, a nie zakłamana i cierpiąca. To jest porada pod publiczkę, kosztem człowieka. Czy ta konkretna kobieta istnieje, czy nie, pewnie znajdzie się co najmniej jedna, która uzna, że to jak o niej. A publiczka jak to publiczka, ślepa i durna. Zapowietrzy się na “kochanka”, kilkunastu wersów nieskomplikowanej historyjki biblijnej nie przeczyta, a pińcet razy w ciągu życia rzuci sobie tym, co niesłusznie uznaje za jej morał.
fot. Adobe Stock Mój mąż przygląda się w milczeniu, jak skrupulatnie składam koszulki, swetry i skarpety… – Chyba się kiedyś skuszę i też z tobą pojadę – odzywa się nagle. – Jak ci się przyglądam, jaka jesteś pełna euforii i oczekiwania, to aż ci zazdroszczę. – Ale przecież ty nie umiesz jeździć na nartach! I zawsze twierdziłeś, że szkoda na to pieniędzy – prostuję się znad torby, do której usiłuję wcisnąć kolejny gruby sweter. – Cholera jasna, nic mi się nie mieści! – Daj, pomogę – Jurek wstaje i podchodzi do wersalki. – Zawsze tego nawpychasz, nawpychasz… W harcerstwie nie byłaś, to nie wiesz, jak pakować. Wywalaj wszystko, chowamy od nowa – ordynuje. – A co do nart, to sama mówiłaś, że na naukę nigdy nie jest za późno. – Dalej tak uważam. Po prostu się dziwię, że tak nagle nabrałeś ochoty – mówię, ale czuję, jak mi się robi gorąco ze strachu… Bo co będzie, jeśli mąż zechce jechać ze mną w góry?… Dotąd to była jedyna rzecz, której nie mogliśmy robić razem. Poza tym świetnie się rozumiemy, oboje kochamy kino, lubimy czytać, uwielbiamy zwierzaki. Ale na narty Jurek nigdy nie dał się namówić, choć tyle raz prosiłam. Raz tylko zgodził się pojechać ze mną w góry. Ja zjeżdżałam, a on spacerował i mówił, że do nart go w ogóle nie ciągnie. Muszę jednak przyznać, że nigdy nie oponował, gdy ja chciałam jechać. Nie zabraniał mi, nie krzywił się. Wkrótce stało się tradycją, że zimowy urlop spędzamy osobno. Ja na stoku, Jurek kilkaset kilometrów ode mnie, zwykle po prostu w mieście. Zimowy ukochany Tylko my zjawiliśmy się tam bez rodziny. Kochany jest. A ja go zdradziłam. Nie wiem dlaczego, nie do końca wiem po co… Pierwszy raz Artura spotkałam 5 lat temu. Też przyjechał sam, z nastawieniem typowo narciarskim. Nie interesowały go zabawy ani piwne biesiady, nie zwiedzał okolic. Podobnie jak ja, całe dnie spędzał na stoku. Pewnego dnia przysiadł się do mnie podczas kolacji. – Podziwiam panią – zagaił. – Chyba pierwszy raz widzę kobietę tak oddaną narciarstwu. I tak znakomicie jeżdżącą. – To stereotypy, że tylko mężczyźni potrafią szusować – odparłam. – Ja mam to we krwi. Ciągle mi mało. I już pierwszego dnia po przyjeździe się martwię, że będę musiała wyjechać. – To tak jak ja! – roześmiał się. – Ale pani tak sama? A mąż? Nie towarzyszy pani? – wskazał widelcem na moją obrączkę. – On nie lubi nart, chociaż we wszystkich pozostałych dziedzinach życia świetnie się dogadujemy. A pana żona? – Ona w ogóle nie lubi sportów – skrzywił się mężczyzna. – I, niestety, nie we wszystkim dobrze się dogadujemy. Po kolacji zamówiliśmy grzane piwo i rozmawialiśmy chyba z godzinę. Głównie o nartach, lecz także o naszych partnerach. Przeszliśmy na ty, ale, co ciekawe, niewiele mówiliśmy o sobie. Następnego dnia spotkałam go w kolejce do wyciągu. Przyjechał pierwszy, i gdy ja się pojawiłam, pomachał do mnie ręką, wołając: – No, wreszcie jesteś! Chodź, zająłem ci kolejkę, pospiesz się. Uśmiechnęłam się do Artura z wdzięcznością, bo dzięki niemu zaoszczędziłam co najmniej pół godziny! Na stok wjeżdżaliśmy razem i razem potem zjeżdżaliśmy. Na deskach trzymał się naprawdę świetnie. Zakręty brał pewnie, szybko i z fantazją. Ściganie się z nim było dla mnie autentycznym wyzwaniem i przyjemnością. – A może jutro pojedziemy na trudniejszą trasę? – odważyłam się zaproponować, gdy po raz kolejny spotkaliśmy się na dole. – Jestem zbyt rozsądna, żeby odważyć się jeździć samej, ale wiem, że dam radę. Z tobą będzie raźniej. – Pewnie, że dasz radę, Iwonko! – ucieszył się Artur. – To znakomity pomysł. Umówiliśmy się, że od razu z samego rana pojedziemy w drugim kierunku, na trasę, która jest dość poważnym wyzwaniem. Cieszyłam się, bo wreszcie bez obaw mogłam spróbować tam swoich sił. Co tu dużo mówić – samotne wyjazdy w góry nie zawsze są przyjemne, lepiej mieć przy sobie przyjazną duszę. Daliśmy się ponieść emocjom, magii chwili. Następnego dnia po nartach byliśmy padnięci. Dla takiego mieszczucha jak ja to jednak duży wysiłek, Artur też przyznał, że się zmęczył. Odpoczywaliśmy znowu przy grzańcu. Akurat to była sobota i w restauracji w schronisku zebrała się spora grupka ludzi. W pewnym momencie rozbawieni poprosili kelnera, żeby puścił głośniej muzykę. Wszyscy chcieli tańczyć, zrobił się straszny hałas. Zaczęliśmy się nawzajem przekrzykiwać i wreszcie Artur zaproponował: – Wiesz co, chodźmy do pokoju. Weźmy sobie po grzańcu i posiedźmy w ciszy… Ja mam pokój z balkonem, możemy wziąć kurtki i popatrzeć na gwiazdy. Nie ma chmur, widok może być piękny. Był… W ogóle było pięknie. Dobrze się czułam przy Arturze. Mogłam milczeć i to mnie nie krępowało; mogłam mu wszystko powiedzieć i w ogóle nie miałam oporów, że zwierzam się obcemu facetowi. Najwyraźniej Artur czuł to samo, bo w pewnym momencie powiedział: – Dobrze się z tobą czuję, Iwonko. Moja żona zawsze coś mówi, mówi i właściwie w ogóle nie dba o to, czy jej słucham, i czy interesuje mnie to, o czym nawija. A z tobą się fajnie milczy. Właściwie nie pamiętam, jak to się stało. Może wypiłam za dużo grzańca? Może to zasługa gwiazd migoczących na zimowym niebie… Tamtej nocy nie przespaliśmy ani minuty. Kochaliśmy się, jakby świat miał się skończyć. A co ciekawe, rano wcale nie czułam się z tym źle. To znaczy, choć miałam ogromne wyrzuty sumienia wobec Jurka, to nie wstydziłam się Artura. – Nie wiem, dlaczego to zrobiłam – powiedziałam mu otwarcie przy śniadaniu. – Było mi z tobą świetnie, ale wcale tego nie chcę. Kocham męża i nie mam zamiaru go krzywdzić. A przygodne romanse nie są w moim stylu. – Ja też dziwnie się z tym czuję – odparł. – Patrycję, chociaż często się kłócimy, bardzo szanuję, nie chcę jej zdradzać. – To nie wracajmy do tego, Okej? – zaproponowałam. – Ani w rozmowie, ani… No wiesz. Raz się zdarzyło, wystarczy. Artur zgodził się ze mną i wybraliśmy się na stok. Właściwie to było dziwne. Ja naprawdę nigdy w życiu nie zdradziłam Jurka; a tak w ogóle mąż był moim drugim mężczyzną. Nie jestem typem flirciary, więc powinnam się strasznie wstydzić i unikać Artura. A jednak fakt, że się z nim przespałam, w ogóle nie wpłynął na nasze wzajemne relacje. Poza tym – co chyba jeszcze dziwniejsze – do końca pobytu już nigdy tego nie zrobiliśmy, mimo że prawie każdą chwilę spędzaliśmy razem. Gdy miałam wyjeżdżać, nie wymieniliśmy się ani numerami telefonów, ani adresami. Przecież nie mieliśmy zamiaru kontynuować naszej znajomości. Miło spędziliśmy razem czas – i tyle. Czy miałam wyrzuty sumienia, gdy w domu Jurek mnie przytulił, mówiąc, jak się stęsknił? Miałam, i to ogromne! A jednocześnie czułam, że kocham swojego męża jak nigdy, że nie wyobrażam sobie życia bez niego. Jakby ta zdrada scementowała nasz związek. Gdy rok później znowu wybierałam się na narty, namawiałam Jurka, żeby mi towarzyszył. Oczywiście nie chciał, więc pojechałam sama. Do tego samego schroniska co zawsze, bo wszystko już tam znałam, sprawdziłam, no i miałam zniżkę jako stała klientka. Zastanawiałam się, czy Artur też będzie, choć bez emocji. Był. I znowu razem jeździliśmy. I znowu się kochaliśmy… Raz. I znowu rozstaliśmy się bez sentymentów i bez umawiania się na żadną korespondencję. I co teraz? Czy umiem aż tak kłamać? Ten nasz związek, którego nie ma, trwa od pięciu lat. Spotykamy się każdej zimy, chociaż nie ustalamy, kto kiedy przyjedzie. Ja staram się wybierać taki termin, kiedy nie wypadają żadne ferie, żeby nie było tłoku. Może Artur też się kieruje takim kluczem? W każdym razie, gdy przyjeżdżam do schroniska, to on albo już tam jest, albo zjawia się dzień, dwa dni później. Przeznaczenie? Nie wiem. Jednak teraz Jurek zapowiedział, że za rok może wybierze się ze mną. Co mam zrobić? Jestem pewna, że jeśli przyjadę z nim, to Artur zachowa się jak trzeba, nie wyda nas. Tylko czy ja potrafię powstrzymać strach? Czy będę umiała ukryć przed Jurkiem, że to jest facet, z którym go zdradziłam? Czy umiem tak kłamać? Siedzę już w pociągu, zostawiłam za sobą peron i męża. Zastanawiam się. Chyba porozmawiam z Arturem, powiem mu, że już tak nie chcę. Albo po prostu w przyszłym roku pojadę do innego schroniska. A jeśli Arturowi wpadnie do głowy taki sam pomysł? Przecież wcale nie musimy się umawiać, żeby się spotkać, więc takie ryzyko istnieje! Los nam sprzyja… Więcej prawdziwych historii:„Wzięłam rozwód w wieku 20 lat. Po 10 latach kobieta, która ukradła mi męża, poprosiła mnie, bym się nim zaopiekowała”„Mój mąż latami ukrywał swój majątek. Gdy prawda wyszła na jaw, powiedział mi, że to i tak tylko jego własność”„Jestem nieuleczalnie chora i nie wiem, ile mi zostało. Wolę, by mój mąż ode mnie odszedł, bo nie chcę zmarnować mu życia”„Mój mąż zabiera mi całą pensję i wydziela 100 zł na miesiąc. Nie mam nawet za co kupić kurtki na zimę”
PODWÓJNY KOCHANEK (L’amant double). Reż. François Ozon, Scen. François Ozon na podstawie powieści Joyce Carol Oates, Wyk. Marine Vacth, Jérémie Renier, Jacqueline Bisset, Francja/ Belgia, 2017 PODWÓJNY KOCHANEK – jak mniemam – jest filmem – w który ambiwalencja odczuć i emocji widzów została przez Françoisa Ozona – wpisana w samym jego zarysie. Dla mnie osobiście – obraz ten (nominacja do Złotej Palmy na tegorocznym MFF w Cannes) – jest próbą zmierzenia się z kwestiami, których „wzięciem na warsztat” poprzeczkę postawił Ozon – tak sobie, jak i widzom – bardzo wysoko. Bo człowiek to taki gatunek, że o najbardziej skomplikowanej sprawie jaką stanowi ludzka psyche – może opowiadać w sposób krańcowo różny. Na jednym krańcu skali – znajdziemy zatem zlepek banalnych komunałów rodem z telewizji śniadaniowej, na drugim zaś – gmatwaninę pojęć i zdań tak trudnych i niepojętych dla przeciętnego odbiorcy – jak w każdym tekście Jacquesa Lacana… Czy w tym miejscu szydzę? Ani trochę. Podwójny kochanek to dla mnie obraz, w którym nad podziw dobrze udało się Ozonowi – dzięki talentowi reżyserskiemu, inteligencji i erudycji kinowej – zawrzeć w gatunku, zwanym thriller erotyczny kwestie, które ludziom raczej jedynie niekiedy błyskają zza zasłony nieświadomości, szybciej ulegając wyparciu niż zdążą je wypowiedzieć. I spróbować dotknąć tego, co najlepsi psychoanalitycy słyszą w swoich gabinetach czasami po bardzo, ale to bardzo długim czasie. Bardzo cenię twórczość Ozona. Nie wszystkiego jego filmy lubię tak samo, czy też obejrzałam z równym zachwytem jak te: “Osiem kobiet”, “Basen”, 5 x 2”, “Młoda i piękna”, „Czas, który pozostał”, “U niej w domu”. Ale wszystkie – trzeba mu to oddać – postawiły mnie swego czasu zarówno przed pytaniami, jak i warsztatowym kunsztem. Bo, co jest bezsprzeczne – Ozon kino robić umie! Podwójny kochanek ma – od tej strony patrząc – co najmniej kilka zalet, których trudno nie doceniać. Doskonałe aktorstwo. Rewelacyjne zdjęcia, świetny montaż, gęstą od napięcia fabułę. I kadry, które nas policzkują, tak jakby chciały sprowokować do oddania ciosu. Tylko komu mamy go wymierzyć? Więc może jednak – z tym filmem – zdaje się mówić Ozon – nie mamy inego wyjścia – jak zmierzyć się sami ze sobą. A to już bardzo dużo! Co tu się w ogóle wyczynia? O co tu chodzi? Tego typu pytania można zadawać przez cały seans, praktycznie aż do finału Podwójnego kochanka. Jesli o mnie idzie – mojego prywatnego “olśnienia”, zwanego subiektywnym oglądem tego, o czym dla mnie jest ten film – doznałam w scenach finalnych. Nie jestem pewna, czy wiele osób by te opinię zechciało podzielić. Ale spróbuje Wam ją przedstawić. Krótki opis fabuły Podwójnego Kochanka przedstawia się tak: Chloé (absolutnie cudownie hipnotyczna w swym aktorstwie Marine Vacth) to młoda dziewczyna – bardzo atrakcyjna i mająca pozornie wszelkie predyspozycje do tego by się cieszyć życiem – jednak jest na swój sposób nieszczęśliwa. Niby wszystko jest z nią ok. Ale jednak nie jest. Od dawna odczuwa dziwne bóle brzucha, jakiś rodzaj cielesnego, dojmującego doznania, które ją tłamsi od lat, być może od wczesnego dzieciństwa. Nie jest to ból, który lekarzy, czy nowoczesną medycynę – mógłby niepokoić. Według tejże: “jest zdrowa”. Jest tym czymś, co psychoanaliza za wielkim Freudem, a potem za Lacanem – nazywa symptomem, a symbolicznie: “ciałem mówiącym”. O tak! Bo nasze ciała przemawiają do nas i za nas, nawet, jeśli bardzo nie chcemy się z tym skonfrontować i mechanizm wyparcia – oddala precz jakiekolwiek myśli o tym, że jest w tym coś, czemu powinniśmy się przyjrzeć nie od strony wiedzy medycznej. Symptom to jest coś, o czym Freud pisał ponad 100 lat temu. Mając do czynienia z dziewiętnastowiecznymi pacjentkami wiedeńskimi, które były kompletnie bezsilne wobec szeregu, zdiagnozowanych przez niego jako histeria objawów cielesnych. Miały tiki, mrowienia, drętwienia i bóle czasami jednej, drobnej części ciała lub jego fragmentu, niedowłady, paraliże, zawroty głowy, omdlenia, krótkotrwałe ataki ślepoty – które – nijak – choć diagnozowane przez najlepszych medyków tamtych czasów – nie dały się wytłumaczyć od strony naukowej i racjonalnej… Dzisiejsza kultura popularna – owszem przyswoiła pojęcie, znane jako “psychosomatyka” – ale nie oznacza to de facto niczego poza tym, że tradycyjna medycyna wciąż nie znalazła dla tych kwestii rozwiązania. Bo jeśli symptom pochodzi z wypartego, ze źródła, które tkwi tak głęboko, że nasze “ja” robi wszystko by nie zostało uświadomione – nie opuści nas pomimo stosowanych lekarstw czy kuracji na dłużej niż jakiś czas. Chloe wydaje się być tym typem kobiety, która doszła w sobie “do ściany” w tym względzie. Medycyna w jej przypadku nie zdała egzaminu. Zatem dziewczyna postanawia udać się na terapię. Trafia do gabinetu niejakiego Paula (Jérémie Renier). Chodzi skrupulatnie na sesje, na których zaczyna mówić o sobie, choć z widocznymi oporami. Symptom z czasem zdaje się ustępować. Terapia jednak nie trwa za długo. Okazuje się, że Paul musi zrezygnować z jej analizowania, gdyż nie udźwignął mechanizmu przeniesienia i zadurzył się w swej pacjentce. Jak się wydaje – z wzajemnością. Już nie w roli terapeuta – pacjentka Chloe i Paul zaczynają prowadzić niby to zupełnie banalne życie zakochanej pary. Decydują się też ze sobą zamieszkać. Jednak, pewnego dnia, Chloe stwierdza, że jej partner to ktoś, kto ją oszukał, skrywa przed nią jakąś część wiedzy na swój temat – jednym słowem – do tej pory karmił ją jedynie kłamstwami. Dziewczyna, zatem, postanawia dowiedzieć się co stoi za jej obawami i odkrywa, że Paul ma brata bliźniaka o imieniu Louis – także psychoanalityka. W tajemnicy przed nim – zaczyna chodzić do niego na sesje terapeutyczne. I od tej pory wszystko się komplikuje jeszcze bardziej… W Podwójnym kochanku Ozon funduje widzom huśtawkę emocjonalną i kalejdoskop wrażeń wizualnych, które powodują, że im bardziej mrugamy oczyma, tym bardziej mamy poczucie, że nie wiemy czego się już mamy trzymać i kurczowo łapiemy się skojarzeń najprostszych lub na chwilę „pasujących nam do obrazka”. A przede wszystkim wpadamy w pułapkę pytania, którą Ozon zastawił bardzo sprytnie. Czy świat Chloe to świat prawdziwy, czy urojony?… W kwestii merytorycznej, obsesyjne doszukiwanie się nawiązania do kultowych obrazów ze “Wstrętem”, czy “Dzieckiem Rosemary” Polańskiego na czele – wydaje mi się pójściem na myślowe skróty. Bo w tym akurat obrazie Ozona – można, jak się poszuka – znaleźć dużo innych cytatów z: Carpentera, Cronenberga i Briana de Palmy… Tylko dalej niczego to nie wyjaśnia. Jest tylko filmoznawczym popisem. Każdy, kto Podwójnego kochanka zdecyduje się obejrzeć – film ten – mam wrażenie – opowie mu jego własną wersję. Na którą nałoży swoje własne filtry, te które nosi sam, na co dzień w swoim życiu. Dla mnie Podwójny kochanek jest obrazem, w którym Ozon przedstawił mi się jako reżyser światły na tyle, by wiedzieć, że nieświadomość człowieka to taki obszar, który (co czytam jako zamierzoną ironię i inteligentny żart) jest – jakby na to nie patrzeć – jeśli patrzeć na nią z perspektywy filmowca – “thrillerem erotycznym”! Bo, jeśli weźmiecie pod uwagę fakt, że bardzo dużo “młodych, ślicznych i nieco wycofanych psychicznie dziewcząt” jak Chloe i „sympatycznych, łagodnych, dobrych i przyzwoitych facetów” jak Paul – to tylko część prawdy o nich samych, jak i o ludziach jako takich – finał Podwójnego kochanka może wydać się wam inny, niż się spodziewaliście. I że “thriller erotyczny” – to jest to, co siedzi w nas, czasami tak głęboko, że objawia się jedynie w sennych koszmarach, a po przebudzeniu ulega natychmiastowemu wyparciu. Albo to co nas podnieca i prowadzi do orgazmów – a zwie się fantazjami erotycznymi – ale do czego za żadne skarby byśmy się nie przyznali, nikomu, a już zwłaszcza –partnerowi… Kultura i normy dotyczące choćby takich pojęć jak “związek” czy “miłość” nie nagradza za wypowiadanie na głos pewnych skojarzeń i obrazów, jednym słowem za dzielenie się z innymi tym wszystkim, co w świecie ładu społecznego jest napiętnowane: jako “chore”, “zboczone”, “wykręcone”, “dziwne”. Bo – my jako gatunek – jako jedyni posiadający wielki kulturowy naddatek w postaci języka – wiemy także – że służy on innym do oznaczania nas i że słowa mogą być zarówno naszym wybawieniem, jak i przekleństwem. Dlatego słowa i skojarzenia z nimi – w psychoanalizie mają znaczenie kluczowe. Dla mnie Podwójny kochanek to film o uzdrawiającej sile analizy, z przewrotnym happy endem. Nie mam najmniejszego problemu z taką interpretacją. Bo w moim odczuciu Ozon jedynie ubrał w atrakcyjną wizualnie, technicznie wystrzałową i efekciarską miejscami nawet do oglądania formę – proces przez jaki w analizie przechodzi Chloe. Od cichych, nieśmiałych, grzecznych treści na pierwszych sesjach poprzez przeniesienie, zaprzeczenie, a potem walkę o to, by jednak nie dowiedzieć się (tak nie pomyliłam się – nie dowiedzieć – bo ego czyli “ja” jest zdolne do wszystkiego, by obronić to co wypieramy przed uświadomieniem) o tym, co ją prawdziwie tłamsi i gniecie tyle lat, a co odczuwa w dole brzucha…
12 października 2007, 16:08 Ten tekst przeczytasz w 2 minuty Jest namiętny, seks nigdy go nie wyczerpuje. W sypialni na pewno odpowiednio zadba o partnerkę. Ale czy związek z nim może być udany? Ognisty kochanek bardzo lubi życie erotyczne. Widać, że to jego pasja i żywioł. Jest niezmordowany, obdarzony ogromnym temperamentem. Prowokowany przez partnerkę potrafi odrodzić się jak feniks z popiołów i to już chwilę po akcie. Nawet najdelikatniejsza jej pieszczota znów wprawia go w stan podniecenia. Taki mężczyzna w sztuce miłosnej lubi różnorodność, jest spontaniczny, otwarty, radosny, pomysłowy. Satysfakcja kochanki to dla niego nie jest zadanie do wykonania czy potrzeba sprawdzenia się w roli wspaniałego kochanka. On naprawdę chce dać kobiecie radość i potrafi wyczuć, czego ona potrzebuje. Jego zmysłowość nie ogranicza się do sypialni. Reaguje spontanicznie i żywiołowo na wszelkie bodźce erotyczne. Działają na niego muzyka, taniec, rozmowa. Nic go nie powstrzyma przed oglądaniem się za pociągającymi kobietami. Panie mówią o takich mężczyznach: "zmysłowy samiec", "wyczuwam w nim zwierzęcość", "on emanuje seksem", "to widać w jego oczach". Przebywanie w ich pobliżu działa pobudzająco. Zapewne panowie ci wydzielają więcej feromonów. Niektóre kobiety twierdzą, że czują "bioprądy o erotycznym działaniu" wysyłane przez takiego macho. Nic zatem dziwnego, że cieszy się dużym powodzeniem u pań nastawionych na wakacyjny romans czy przygodę. Ale też docenią go partnerki z niezaspokojonymi potrzebami seksualnymi. Albo te niepewne swojej atrakcyjności, zaniepokojone problemami w życiu seksualnym (choćby brakiem orgazmu) i gotowe przekonać się, czy w łóżku z innym nie byłoby im czasem lepiej. Dla nich taki typ mężczyzny będzie "seks-trenerem". Liczą, że w jego ramionach poznają nieznany smak rozkoszy. I zdobędą doświadczenie, z którego będą mogły później korzystać. Jest dla kobiet owocem zakazanym, a intymne spotkanie z nim staje się tematem erotycznych fantazji. Niektóre kobiety wolą nie ryzykować przygody z ognistym kochankiem. Lękają się porównania Casanovy z dotychczasowym partnerem, niekorzystnego dla tego drugiego. Seks np. z mężem mógłby całkiem przestać im smakować... Wprawdzie szybko nawiązuje romanse, ale nie jest mu łatwo znaleźć żonę. Wiele pań woli bardziej spokojnego, statecznego i umiarkowanego w seksie mężczyznę i świadomie rezygnują z tak atrakcyjnego kochanka. Po prostu zwycięża "dobro gniazda". Macho w roli męża jest postrzegany jako niepewna inwestycja. Perspektywa jego romansów, uwodzenia go przez inne kobiety, brak poczucia bezpieczeństwa nie zachęcają do łączenia się z nim na stałe. Niektóre panie wierzą, że potrafią utrzymać przy sobie takiego mężczyznę. Rozpatrują to w kategorii: sukces osobisty. "To ja zwyciężyłam w seksualnej rywalizacji z innymi kobietami!". Jednak nie ma co liczyć na pewne zwycięstwo. Ognisty kochanek narażony jest na mnóstwo pokus. Dochowanie wierności staje się dla niego heroizmem. Zdarza się oczywiście, że ten kobieciarz potrafi być dobrym mężem i ojcem, zależy mu na utrzymaniu małżeństwa, ceni życie rodzinne. Romanse traktuje jako przygodę bez zobowiązań i kochankom wyraźnie daje to do zrozumienia. Ale wtedy prowadzi podwójne życie. Niektóre żony udają, że tego nie widzą. O ile u jego boku jest równie temperamentna jak on partnerka, wszystko jest w porządku. Problemy zaczynają się, kiedy ona nie potrzebuje i nie chce kochać się tak często jak on. Zmęczone obsesją partnera na punkcie seksu panie często muszą szukać ratunku u seksuologa lub... adwokata. Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL Kup licencję Zobacz więcej Przejdź do strony głównej
podwójne życie mąż i kochanek